Widok tych trzystu ludzi był absolutnie przerażający. Trudno to opisać, bo nikt nie tańczył normalnie. To był najbardziej obrzydliwy swing, jaki można sobie wyobrazić. Czasem dwóch chłopców tańczyło z jedną dziewczyną, a często dwóch chłopców razem, a każdy z nich miał papierosy w obydwu kącikach ust. Ludzie zderzali się, skakali, a ich długie włosy fruwały wokół twarzy. Sala wyglądała jak azyl dla lunatyków, a orkiestra z każdą minutą jeszcze bardziej podkręcała tempo. Najbardziej prymitywny i dziki taniec wojenny plemienia z dżungli blednie w porównaniu z tym, co widzieliśmy”.
Tej treści raport wysłał do gestapo dowódca patrolu Hitlerjugend z Hamburga, który był świadkiem wielkiej tanecznej imprezy zorganizowanej przez tzw. grupę flottbeker. Była to jedna z powstałych w początkach III Rzeszy młodzieżowych subkultur – fanów amerykańskiego, czarnego jazzu. Ta fascynacja nie była w Niemczech niczym nowym. W latach 20. XX w. Berlin, Hamburg, Hanower, Frankfurt były miastami, które przyciągały najlepsze zespoły jazzowe z całego świata. „Największe skupisko innowatorów muzycznych znajdowało się wtedy nie w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku, ale w Berlinie” – wspominał amerykański gitarzysta Michael Danzi.
Z perspektywy rodzącego się w prowincjonalnym Monachium ruchu nazistowskiego stolica i inne wielkie miasta Niemiec były siedliskami kosmopolitycznego zepsucia, tym bardziej że jazzowej muzyce towarzyszyła niespotykana swoboda seksualna. Literat Carl Zuckmayer opisywał lokal, w którym kelnerki miały na sobie jedynie przezroczyste majtki z wyhaftowanym srebrnym listkiem figowym, a napis na ścianie głosił: „Miłość to głupie przecenianie minimalnych różnic między jednym obiektem seksualnym a drugim”.