Nie wszyscy mieli buty. A jeśli nawet mieli, to woleli w nich chodzić w niedzielę do kościoła. Dzieci popłakiwały, pospałyby dłużej. Było im zimno w pocerowanych ubraniach po starszym rodzeństwie. Zresztą i dorośli marzli, mało kto mógł sobie pozwolić na porządne ubranie.
Na piątą musieli już być w pracy. Szli duktem, czasem zakurzonym, czasem w błocie, po śniegu, po lodzie. Sześć kilometrów, trzy, pięć. Przychodzili z Wiskitek i z okolicznych wiosek: Kozłowic, Guzowa, Mariampola, Korytowa, Radziejowic.
Początek zmiany wygrywała fabryczna świstawka parowa, kiedy cichła, już stali przy warsztatach. Jeśli pracowali za wolno, byli bici i łajani. Około ósmej mieli półgodzinną przerwę na śniadanie i potem jeszcze jedną, godzinną, w porze obiadowej. Wychodzili z fabryki po dziewiętnastej. Przy bramie musieli dać się zrewidować.
Pochodzili z chłopskich rodzin, wiedli ciężkie i biedne życie, ale los chłopa pańszczyźnianego był jeszcze bardziej dotkliwy, więc chętnych do pracy nie brakowało. Dla wielu możliwość zarabiania własnych kopiejek była ogromnym awansem, a żyrardowska fabryka cieszyła się dobrą opinią, od kiedy w 1856 r. przejęła ją spółka Dittrich i Hielle.
Dwaj przyjaciele z Schönlinde
Karol August Dittrich i Karol Teodor Hielle wcześniej razem prowadzili dom handlowy w Schönlinde (dziś Krásná Lípa). Sporo ryzykowali, kupując od Banku Polskiego zadłużony zakład lniarski w Żyrardowie i przenosząc interesy z Austrii do Królestwa Polskiego. Z drugiej strony idealnie wyczuli moment: dopiero co skończyła się wojna krymska, rósł popyt i eksport na wschód, a granica celna między Królestwem a Rosją już od kilku lat nie istniała.
Żyrardów w połowie XIX w. to nie było nawet miasteczko, ot, kilka fabrycznych budynków wzniesionych jeszcze przez Filipa de Girarda, nieliczne drewniane domy, a dookoła szczere pole przecięte przez tory Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.