Grozę budzi rozmiar spustoszenia, jakie w polskiej literaturze powojennej uczyniła cenzura. Jej skutki odczuwamy bowiem nieustannie, wchodząc do biblioteki, w której na regałach stoją książki z lat 1944–90. Groteskowość odczuwa badacz, trafiając na cenzorskie recenzje, naiwnie propagandowe, ujawniające ignorancję lub złą wolę, a niekiedy obsesję – jak w przypadku przywołanej niżej sugestii, iż lepiej, aby żagiel bajkowego okrętu śmierci nie był czerwony, bo to kojarzy się z radziecką flagą.
„Proponuję zmienić kolor żagli okrętu śmierci z czerwonego na jakiś inny”. Powyższy cytat pochodzi z cenzorskiej recenzji książki Rose Whul „Czapka mądrości i inne baśnie”. I wcale nie jest w swoim niezamierzonym dowcipie odosobniony. Konsekwencje cenzorskich cięć nierzadko wywołują uśmiech u współczesnych odbiorców, mających w przeważającej mierze mgliste pojęcie o tym, czym zajmowali się urzędnicy Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Odbywając praktyki studenckie w jednym z łódzkich gimnazjów, zapytałam uczniów, co wiedzą na temat cenzury w PRL. Większość nie wiedziała nic, nieliczni byli w stanie podać podstawowe fakty, jak choćby ten, że „żeby coś wydać, trzeba było mieć zgodę cenzora”.
Pewnym uproszczeniem jest traktowanie cenzury jako zjawiska koherentnego, niezmiennego w czasie. W historii funkcjonowania aparatu prewencji i represji występowały okresy wzmożonej inwigilacji oraz, zwykle krótkie, okresy luzowania cenzorskiej pętli (dzięki którym na rynku wydawniczym pojawiały się dzieła z literatury zachodniej oraz rodzime produkcje pisarzy do tej pory objętych tzw. zapisem na nazwisko). W badaniach skupiłam się na najmroczniejszym okresie polskiej historii powojennej, gdy jedyną słuszną metodą twórczą był socrealizm, a jedynym słusznym stowarzyszeniem literackim – Związek Literatów Polskich.