Długie trwanie
Długie trwanie. Wybitny historyk Witold Kula oczami swojego syna
W wypadku mówienia o własnym Ojcu łatwo wpaść w bezsensowną hagiografię. Nie ułatwia sprawy okoliczność, że w wypadku osób funkcjonujących w okresie PRL ocena dawnego ustroju często interferuje w sądy o ludziach. Wiele dawno dokonywanych wyborów wydaje się dziś niezrozumiałych. Praca w ramach systemu (nawet jak w wypadku Ojca bez przynależności do PZPR) zamiast pójścia do lasu w świetle dzisiejszej polityki historycznej wygląda na przestępstwo. Marksizm zdaje się co najmniej pomyłką. Najczęściej nie dostrzega się, że podstawowe zło tkwiło nie w nim samym jako w jednej ze szkół historiograficznych, ale w czynieniu zeń prawdy monopolistycznej – i to przez ustrój, który używał go przede wszystkim jako szyldu. Bohaterowie drugiego rzutu nie cenią rewizjonistów i dysydentów jako wciąż pozostających w ramach systemu. Pogarszające się opinie SB o człowieku (jak w wypadku Ojca) zdają im się pewno małym piwem, a utrzymanie poziomu naukowego czymś naturalnym. Moje pozytywne wypowiedzi o części zjawisk historiografii PRL bywały już uznawane za jej obronę, może też stać się tak z wypowiedzią o Ojcu.
Spróbuję jednak coś powiedzieć. Maturę zdawałem w 1960 r. W 1959 r., gdy stało się jasne, że wybieram się na studia historyczne, Ojciec był w Paryżu. Przysłał mi stamtąd kilka listów zatytułowanych „Uwagi w sprawie dziedziczenia zawodu”. Nieraz myślałem nad tym, czy trafnie przewidział w nich, jak jego pozycja jako historyka wpłynie na moją drogę. Myślę, że Ojciec przewidział trafnie różne sprawy środowiskowe – zarówno pewne oczywiste wygody płynące z dziedziczenia zawodu, jak trudności, z jakimi się zetknę. W świetle mojego doświadczenia dziedziczenie roli naukowca jest trudniejsze od dziedziczenia – jak sobie wyobrażam – apteki lub kancelarii prawnej.