Jak widzisz, mój wódz naczelny nie zostawił nas na pastwę losu – powiedział uroczyście mój ojciec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wyszliśmy na bulwary bez znienawidzonej żółtej gwiazdy. Jednak nasza radość trwała zaledwie kilka godzin.
Próba zmiany frontu przez Horthyego była dyletancka i operetkowa. Niemieckie siły okupacyjne i strzałokrzyżowcy – węgierscy faszyści – od dawna wiedzieli o podejmowanych krokach, których nie wsparto ani środkami wojskowymi, ani politycznymi. I natychmiast uderzyli. Sędziwy regent znowu się ugiął. Odwołał swą proklamację i nawet zalegalizował przejęcie władzy przez strzałokrzyżowców. Gdyby nie mianował ich przywódcy Ferenca Szálasiego premierem, to SS zamordowałaby jego młodszego syna. Wkrótce też złamany, objęty „aresztem prewencyjnym” szef państwa na zawsze opuścił swój kraj. A my pięć dni później już wiedzieliśmy, komu bije dzwon.
20 października 1944 r. nad ranem w „naszym”, opatrzonym sześcioramienną gwiazdą budynku pojawili się strzałokrzyżowcy z policjantami ze swastyką na opaskach. Zabrali wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn w wieku od 16 do 48 lat. Moja zrozpaczona matka została sama. Ojcu po ośmiu dniach udało się uciec ze zbiorczego obozu w jakimś budapeszteńskim budynku szkolnym. Ja przeżycie zawdzięczam żonie stróża.
Do dziś nie wiem, jak tej rezolutnej i godnej zaufania kobiecie udało się odnaleźć mnie i mego kolegę z naszego domu. W każdym razie któregoś dnia pojawiła się o zmierzchu w miejscowości Pécel i wdała się w rozmowę z dwoma starszymi, dość przystępnymi strażnikami. Równocześnie nam dała znak, byśmy uciekali. Gdybyśmy byli starsi, pewnie byśmy się zawahali. A tak bez zastanowienia skoczyliśmy w krzaki. Tym sposobem uniknąłem dalszego marszu śmierci do granicy węgiersko-austriackiej.