Sięganie po Marksa nie jest zabawą zapałkami, wszystko, co w nim było groźne, dawno zamokło. Jego projekt jest politycznie równie martwy, jak państwo Platona. Ale jest też drugi powód jego nieważności, będący triumfem diagnozy Marksa. Rynek światowy stał się taką potęgą, że nikogo się bać nie musi. Ani Marksa, ani lewicy, ani zapałek” – napisał Robert Krasowski w zakończeniu tekstu „Totalny człowiek Marksa” (POLITYKA 17/18). Stwierdzenie mocne, na miarę tezy o „końcu historii” Francisa Fukuyamy sprzed ćwierćwiecza i deklaracji TINA – „There Is No Alternative” Margaret Thatcher, która również uznała, że nie ma alternatywy dla wolnorynkowego kapitalizmu.
Stwierdzenie mało więc oryginalne, choć dość odważne w sytuacji trwającego już dekadę kryzysu tego systemu. Już nie tylko lewicowi krytycy kapitalizmu, ale także liberałowie zwracają uwagę, że silnik napędzający to, co dla systemu najważniejsze – akumulację kapitału, szwankuje i żywi się głównie spekulacjami finansowymi oraz długiem zaciąganym wobec przyszłości. Oznaki choroby to malejący dynamizm, coraz słabsze tempo innowacji i rosnące w biliony dolarów zasoby finansowe trzymane bezproduktywnie w korporacyjnych kasach oraz rajach podatkowych. Czy ta zadyszka oznacza koniec kapitalizmu? Do takiej odpowiedzi skłaniają się autorzy tak różni, jak Paul Mason, Jeremy Rifkin, Immanuel Wallerstein czy Wolfgang Streeck. Czy może też po raz kolejny kryzys stanie się okazją do systemowej reorganizacji i przekształcenia do jakiejś nowej wersji, np. zielonego kapitalizmu?
Najbezpieczniejszą odpowiedź zaproponował Zygmunt Bauman, który w swych ostatnich pracach odwoływał się do koncepcji interregnum – bezkrólewia, ukutej w okresie międzywojennym przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego.