Stany Zjednoczone – dziecko wieku oświecenia – to wprawdzie europejski podrzutek w Ameryce, ale geopolitycznie przez niemal 150 lat izolowany od Starego Kontynentu. Wojnami z Wielką Brytanią i Hiszpanią i od 1823 r. „doktryną Monroego” głoszącą, że USA nie będą ingerować w sprawy wewnętrzne państw europejskich, ale przeciwstawią się narzucaniu europejskich, niedemokratycznych systemów w Ameryce.
Do jesieni 1918 r. do Europy dotarło – także na pokładach zdobycznych niemieckich statków – ponad 2 mln Amerykanów. I to dzięki nim armie ententy przełamały w końcu czteroletni pat na froncie zachodnim. Gdyby nie Amerykanie, to wielka wojna białych ludzi mogła się jednak zakończyć zwycięstwem Niemców, którzy po narzuceniu bolszewikom pokoju brzeskiego mieli na wschodzie rozwiązane ręce i wykrwawieni Francuzi i Brytyjczycy pewnie by nie wytrzymali.
Znakomity francuski historiozof Raymond Aron twierdził zresztą w 1979 r., że gdyby Niemcy w 1914 r. nie próbowali na siłę przyspieszyć historii, to wiek XX byłby rzeczywiście „wiekiem niemieckim”, a nie „amerykańskim”. Bo to właśnie te oba „młode narody” rywalizowały ze sobą od ponad pół wieku. Zjednoczeni przez Bismarcka w 1871 r. „krwią i żelazem” Niemcy i zjednoczeni przez Lincolna po wojnie secesyjnej Amerykanie. Przy czym w 1914 r. bynajmniej nie były sobie wrogie.