Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Europa dyktatorów

Autorytarne pokusy europejskich przywódców

Polska Piłsudskiego i sanacji nie była państwem totalitarnym, jednak po zamachu majowym coraz bardziej autorytarnym. Polska Piłsudskiego i sanacji nie była państwem totalitarnym, jednak po zamachu majowym coraz bardziej autorytarnym. EAST NEWS
Stalin i Hitler to ludobójcze skrajności totalitaryzmu. Ale lista międzywojennych autorytarnych wodzów, regentów czy naczelników jest bardzo długa. Czy powinno się na niej umieszczać Józefa Piłsudskiego – co nie podobałoby się polskiej prawicy? Sorry, ale jak najbardziej.
Antanas Smetona, prezydent LitwyEAST NEWS Antanas Smetona, prezydent Litwy
Engelbert Dollfuss, kanclerz AustriiEAST NEWS Engelbert Dollfuss, kanclerz Austrii
Ion Antonescu, premier RumuniiBEW Ion Antonescu, premier Rumunii
Miklós Horthy, regent Królestwa WęgierEAST NEWS Miklós Horthy, regent Królestwa Węgier
António de Oliveira Salazar, premier PortugaliiEAST NEWS António de Oliveira Salazar, premier Portugalii
Kārlis Ulmanis, premier ŁotwyBEW Kārlis Ulmanis, premier Łotwy
Benito Mussolini, premier WłochEAST NEWS Benito Mussolini, premier Włoch
Francisco Franco, dyktator wojskowy HiszpaniiBEW Francisco Franco, dyktator wojskowy Hiszpanii
Joanis Metaksas, premier GrecjiGetty Images Joanis Metaksas, premier Grecji

Pisowscy publicyści są oburzeni, że w brukselskiej ekspozycji dziejów Europy Józef Piłsudski znalazł się w tym samym ordynku co i inni autorytarni wodzowie okresu międzywojennego. Ci sami komentatorzy, którzy chwalą demokrację nieliberalną, samowolę prawną prezesa, demontaż trójpodziału władz i stapiają Piłsudskiego z Romanem Dmowskim w kult silnej ręki w imieniu bezkształtnego suwerena oraz oskarżają opozycję o zdradę narodową, nie lubią stempla dyktator na wizerunku Dziadka. Choć dzisiejszym endekoidom wystarczyłoby poczytać, co prasa endecka wypisywała o sanacji po zamachu majowym…

Pod koniec XIX w. zdawało się, że Europa niepowstrzymanie zmierza ku liberalnej demokracji. Minął czas wielkich wstrząsów rewolucyjnych lat 1789, 1830 i 1848. W Niemczech i Francji większość socjalistów już poczuła siłę parlamentarnego reformizmu, spychając we własnych szeregach radykałów coraz bardziej na margines. Rok 1905 wyglądał na wyjątek ograniczony do zacofanej, samodzierżawnej Rosji. Bez żadnych przerzutów do zachodnich metropolii, gdzie stowarzyszenia, partie polityczne i związki zawodowe już dawały napływającym z prowincji robotnikom oparcie w walce o poprawę bytu.

Polityka przestawała być domeną arystokracji i wielkiej burżuazji. I można było wierzyć, że przy wszystkich koronowanych głowach XX w. stanie się stuleciem demokracji przedstawicielskiej. Rozrastające się ośrodki przemysłowe fascynowały dynamiką i przerażały ludzkim żywiołem – anonimowym tłumem wylewającym się z fabryk i czynszówek na ulice, do parków i na coraz liczniejsze boiska, łamiącym samą swą obecnością dawne hierarchie. Wychwalano wspólnotę – lokalną, klasową, narodową, przeciwstawiając ją bezkształtnemu jakoby i zimnemu społeczeństwu. A zarazem tworzono i pielęgnowano nowe hierarchie – przywódców z awansu i woli ludu, a nie z urodzenia i majętności.

Tuż przed pierwszą wojną światową Robert Michels jako jeden z pierwszych opisał korumpujący system partyjnych oligarchicznych biurokracji, skupionych wokół szefa powołującego się na dobro mas. Michels, człowiek pogranicza, krążący między Niemcami, Włochami i Anglią, a po wojnie między socjalizmem i faszyzmem, pisał, że niepodobna pogodzić demokracji i organizacji partii. Zatem lepiej zrezygnować z demokracji niż z organizacji. Powojenny chaos – rewolucja 1918/19 w Niemczech, zapaść gospodarcza, ciężkie warunki traktatu wersalskiego i miliony zdemobilizowanych – wyostrzył ten dylemat, tym bardziej że zorganizowany kapitalizm – jak głosił socjaldemokratyczny ekonomista i polityk Rudolf Hilferding – wymagał naukowo opracowanego zarządzania. Z kolei prawica chętnie porównywała robotnika z żołnierzem – taśma produkcyjna wymaga ścisłych hierarchii pionowych i poziomych, a zarazem konsumpcyjnej uniformizacji i niwelowania dawnych różnic stanowych i klasowych.

Niemniej tuż po wojnie nowa mapa ustrojowa Europy napawała brytyjskiego polityka Jamesa Bryce’a optymizmem. W 1921 r. wywodził, że liberalna demokracja to „powszechne prawo postępu społecznego”. Zapatrzony w demokratyczne konstytucje państw powstałych z rozpadu autorytarnych imperiów pomijał nie tylko bolszewicką Rosję, ale i narastające antydemokratyczne tendencje, także w krajach Zachodu, gdzie Giambattista Vico, Oswald Spengler i Arnold Toynbee zamiast powszechnego prawa postępu zapowiadali, jeśli nie całkowity upadek Zachodu, to falowanie wzlotów i upadków. Liberalizm i demokracja parlamentarna pasowały może do mieszczańskiego XIX w., ale nie do epoki tłumu i ideologii mas – mówiono, wskazując na łatwość, z jaką Włodzimierz Lenin w Rosji wprowadził dyktaturę partii bolszewickiej, a Benito Mussolini we Włoszech zbudował faszystowskie lo stato totale.

Był jeszcze trzeci kierunek myślenia: wiara w ponadparlamentarne rządy fachowców – problemy gospodarcze i administracyjne są tak złożone, że nie można ich pozostawiać ignorantom z wyboru. Niech więc silną ręką rządzi znający się na rzeczy przywódca nieskrępowany procedurami korumpującego partyjniactwa. I te trzy wzorce myślenia totalitarnego lub autorytarnego w ciągu kilku lat przenicowały polityczną Europę do imentu.

W atmosferze rewolucji w Rosji, wojen domowych i granicznych, hiperinflacji i kryzysu, powojennej demoralizacji i ideologicznych pokus klasowych, narodowych i rasowych, liberalne demokracje parlamentarne padały w dwudziestoleciu jak domki z kart. Stalin i Hitler to ludobójcze skrajności totalitaryzmu. Ale lista autorytarnych wodzów, regentów, naczelników państw biorących za twarz parlamenty jest długa: w Italii Mussolini, na Węgrzech adm. Miklós Horthy, w Portugalii prof. António de Oliveira Salazar i jego Estado Novo, w Polsce Piłsudski i jego sanacja, na Litwie prezydent Antanas Smetona i premier Augustinas Voldemaras, obaj członkowie Żelaznego Wilka, w Estonii premier Konstantin Päts, na Łotwie premier Kãrlis Ulmanis, w Hiszpanii gen. Primo de Rivera, dyktator, a potem gen. Francisco Franco, w Rumunii król Karol, a potem gen. Ion Antonescu, w Austrii kanclerz Engelbert Dollfuss, w Grecji premier gen. Joanis Metaksas. A jeszcze Jugosławia, Bułgaria i Rumunia ze swoimi dyktaturami królewskimi…

W tym bukiecie nie ma marszałka Philippe’a Pétaina z jego autorytarnym l’État français, ks. Jozefa Tiso reprezentującego Slovenský štát czy Vidkuna Quislinga, norweskiego faszysty. Kolaboracja wymuszona przez klęskę wojenną czy okupację to inna sprawa. Ale przecież kolaboranci totalitarnych imperiów nie spadali z nieba. Po części rekrutowali się spośród klasycznych polityków, wchodzących w diabelski pakt dla ratowania substancji państwowej czy narodowej, po części z oportunistów. A po części z grona miejscowych ruchów totalitarnych, zafascynowanych tężyzną III Rzeszy czy stalinowskiego ZSRR. Oczywiście nie każdy dyktator jest totalitarnym ludobójcą. Jednak każdego autorytarnego szefa rządu czy państwa, który do władzy dochodzi drogą zamachu stanu i ogranicza lub znosi demokrację parlamentarną, trzeba nazwać dyktatorem.

Zresztą perspektywa dyktatury – królewskiej, wojskowej czy monopartyjnej – nie budziła w Europie lat 20. XX w. takiej odrazy jak dziś, po doświadczeniach stalinowskiego i hitlerowskiego ludobójstwa. Już w 1921 r. 33-letni Carl Schmitt rozważał zalety tzw. dyktatury komisarycznej czy dyktatury suwerennej – rozwiązywania kryzysu poprzez wprowadzenie stanu wyjątkowego i samowładztwa przywódcy w społeczeństwie trwale niedemokratycznym. W pewnej mierze kryła się za tym fascynacja skutecznością Lenina, ale bez leninowskiego owijania w bawełnę. Żadna tam dyktatura proletariatu czy narodu, lecz dyktatura suwerennego wodza. Ideowy przeciwnik Schmitta, austriacki konstytucjonalista Hans Kelsen nie miał w 1932 r. złudzeń, notując: „Ideał demokracji blednie, a na ciemnym horyzoncie naszych czasów pojawia się nowa planeta, która budzi tym większe nadzieje zapatrzonych w nią mas, im krwawszą roztacza poświatę: dyktatura”.

Oto paradoks międzywojennej Europy. Z jednej strony w 1918 r. w krajach – jak byśmy to dziś powiedzieli – transformacji ustrojowej po rozpadzie autokratycznych, choć konstytucyjnie rządzonych, monarchii wybiła godzina demokratów. Nie tyle w codziennym myśleniu i działaniu czy w teorii i naukach społecznych, ile w instytucjach. Z drugiej jednak – jak twierdzi amerykański historyk Mark Mazower w „Mrocznym stuleciu” (1998 r.) – ta demokracja była w nowych państwach bardzo płytko zakorzeniona. Nie bardzo zgadza się z tą tezą niemiecki historyk idei Paul Nolte, zwracając w „Demokracja, co to takiego?” (2012 r.) uwagę, że te nowe państwa były rezultatem długiej walki liberałów, socjalistów i narodowych demokratów, którzy jak najbardziej cenili to, co osiągnęli. Demokracja w ich krajach „nie tyle uschła, co została wyrwana”. Fala antydemokratycznych emocji dotarła również do USA – zwłaszcza do stanów południowych z rasizmem Ku Klux Klanu i populizmem farmerów. Byli też prawicowi demagodzy z dyktatorskim gestem.

W środkowej Europie akceptacja rządów autorytarnych była nieporównanie większa niż w USA, a i liberalnej demokracji przedstawicielskiej brakowało demokratów. Umundurowane w czarne, czerwone, zielone, niebieskie – czy jeszcze jakieś inne – koszule bojówki faszystowskie, komunistyczne, socjaldemokratyczne demonstrowały kult przemocy i dyscyplinę militarnej mobilizacji. I niejedna dyktatura wojskowa czy królewska w tej części Europy – choćby na Łotwie czy w Rumunii – była wprawdzie wymierzona w rządy ulicy, ale w ostateczności uderzała w parlamentaryzm, wzmacniając w końcu tych, których zwalczała. Dowodem ewolucja Piłsudskiego i sanacji po 1926 r.

Zamach majowy można było uzasadniać bałaganem tzw. sejmokracji, słabością centroprawicowego rządu i groźną sytuacją Polski, izolowanej w Europie po traktacie z Locarno. Jednak późniejsze przykręcanie śruby, wkroczenie wojska do sejmu, aresztowanie posłów i autorytarna zmiana konstytucji w 1935 r. szły w parze z wyraźnym przesuwaniem się sanacji na prawo, aż po kokietowanie w ramach Obozu Zjednoczenia Narodowego – co prawda po śmierci Piłsudskiego – stronnictw już jawnie faszyzujących.

Mimo to polska demokracja okresu międzywojennego okazała się stabilniejsza od weimarskiej. A sanacyjna Polska ustrojowo ewidentnie różniła się od III Rzeszy. Pluralizm polityczny – choć ograniczony – był zachowany do końca. Opozycja działała jawnie. BBWR (Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem) w niczym nie przypominał nazistowskiej NSDAP. Wódz nie był führerem. A podpisane z ZSRR w 1932 r. i z III Rzeszą w 1934 r. deklaracje o niestosowaniu siły bynajmniej nie były jakimś paktem trzech, lecz rozpaczliwą próbą zachowania równego dystansu wobec dwóch rewizjonistycznych potęg na granicach. Tragicznie nieskuteczną, jak pokazał pakt Ribbentrop-Mołotow i wspólny najazd III Rzeszy i ZSRR na Polskę we wrześniu 1939 r.

Polska Piłsudskiego i sanacji nie była państwem totalitarnym. Jednak jej rozwodniona i okrojona demokracja parlamentarna miała po zamachu majowym coraz bardziej autorytarny ustrój.

Po klęsce III Rzeszy w 1945 r. i rozpadzie ZSRR w 1989 r. wolnościowa demokracja parlamentarna ogarnęła cały kontynent. Najpierw zachodnie Niemcy przyjęły narzucony im głównie przez Anglosasów wzorzec liberalnej demokracji. A potem był on przejmowany także przez niedawne demoludy. Dążenie do struktur euroatlantyckich UE i NATO dyscyplinowało także Polaków. A doświadczenie Okrągłego Stołu zdawało się solidną podstawą dla transformacji negocjowanej – opartej na parlamentarnych kompromisach i respektowanym trójpodziale władz. Ci, którzy tej perspektywy nie mieli, wpadli w chaos etnicznej wojny domowej – jak Jugosławia, w oligarchiczne anarchie – jak Rosja Borysa Jelcyna (zmieniona przez Władimira Putina w neoimperialną autokrację) lub w chaos równie oligarchicznego bezruchu – jak Ukraina Leonida Krawczuka i Leonida Kuczmy.

Ale i w innych krajach wschodniej Europy wzorce demokracji deliberatywnej (rozważającej) nie okazały się zbyt mocno osadzone. W powojennych Niemczech piętno klęski Republiki Weimarskiej i nazistowskiej legalnej rewolucji 1933 r. skłaniało do patrzenia w przyszłość i wpisywania w ustrój zabezpieczeń przed recydywą przeszłości – stąd struktura federalna, a nie państwo scentralizowane, słaba pozycja prezydenta i wzmocnienie parlamentu poprzez wprowadzenie klauzuli pięcioprocentowej. A w byłym bloku sowieckim – nie tylko na Węgrzech i w Polsce – zaraz po wejściu do NATO i UE wyszło szydło z worka, sentyment do przedwojennych i powojennych autorytarnych wzorców kultury politycznej.

Wysyp pomników Piłsudskiego aż po Dolny Śląsk był najpierw przejawem dumy z odzyskanej w 1918 r. państwowości. Z czasem jednak dołączyło się wyobrażenie swojskiego jakoby ustroju – silnej ręki robiącej porządek z bałaganem sejmokracji, partią państwową wspierającą władzę, której nie powinna przeszkadzać podejrzana moralnie i politycznie opozycja. Wzorem takich partii jak sanacyjny BBWR z jednej, a peerelowska PZPR z drugiej strony nie są anglosascy torysi czy zachodnioeuropejscy chadecy, lecz ugrupowania wspierające przywódcę lub – jak w PRL – geopolityczny ład.

Polska i Węgry to niejedyne kraje autorytarnej pokusy. Jest wiele państw z demokracją uszkodzoną, deficytową, jak politolodzy nazywają te państwa, które już nie są dyktaturami, ale też jeszcze (albo znowu) nie odpowiadają wolnościowej demokracji parlamentarnej. Takie illiberalne demokracje (Viktor Orbán) mogą być przez pewien czas wewnętrznie stabilne mimo strukturalnych defektów – zniesienia podziału władz, ograniczenia wolności mediów, dyskredytowania i dyskryminowania opozycji. Jednak w UE znajdują się w izolacji, lądując znowu tam, skąd rzekomo silna władza chciałaby je wydobyć – na peryferiach historii.

Polityka 42.2017 (3132) z dnia 17.10.2017; Historia; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Europa dyktatorów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną