Jak, komuna nie była OK! Realny socjalizm nie wygenerował obiecanego wzrostu poziomu życia. Nie był też innowacyjny, więc nie potrafił sprostać konkurencji z kapitalistycznym otoczeniem. Tłamsił wolność polityczną poprzez niedemokratyczny monopol komunistycznej monopartii. Wszystko to racja.
Ale mimo tych niezaprzeczalnych wad komuna miała jedno wielkie i niepodważalne osiągnięcie: wymusiła przemiany ekonomiczne oraz społeczne, które same z siebie by nad Wisłą po prostu nie zaszły. A bez nich z kolei Polska do dziś pozostałaby tym, czym była przez kilkaset ostatnich lat. Krajem biednym, ekonomicznie zacofanym i zbudowanym na ostrych klasowych podziałach oraz wyzysku. Obszarem z dużym, ale zablokowanym potencjałem.
Nie, to nie jest fragment manifestu pod hasłem „Komuno, wróć!”. To przesłanie płynące z dwóch ważnych książek o Polsce, które właśnie się ukazały. Autor jednej z nich to ekonomista Banku Światowego Marcin Piątkowski, który dowodzi, że bez fundamentalnych przemian zaprowadzonych przez komunistów nie byłoby mowy o wielkim cywilizacyjnym skoku polskiej gospodarki po 1989 r. Piątkowski rozwija swoją opowieść w książce „Poland. Europe’s Growth Champion” (Polska. Gospodarczy mistrz Europy), która wychodzi właśnie na rynku anglosaskim nakładem renomowanego Oxford University Press. I ma wielką szansę, by wypełnić lukę w poważnym pisaniu o Polsce na Zachodzie po posusze kilkunastu ostatnich lat.
Ale to nie jedyna tego typu publikacja. Nieco wcześniej ukazała się praca „Privatising Capital. The Commodification of Poland’s Welfare State” (Prywatyzując kapitał. Utowarowienie polskiego państwa dobrobytu). Jej autorem jest pochodzący z Wielkiej Brytanii, ale od lat pracujący w Akademii Leona Koźmińskiego ekonomista Gavin Rae. „Napisałem tę książkę, bo irytowała mnie opowieść, wedle której Leszek Balcerowicz i jego ludzie musieli po roku 1989 budować w Polsce kapitalizm bez kapitału. Kapitału polscy autorzy transformacji mieli sporo. I był on w całości odziedziczony właśnie po Polsce Ludowej” – wskazuje ekonomista.
Bogactwo na zgliszczach
Obu autorów łączy to, że nie zgadzają się z dominującym w Polsce sposobem opowiadania najnowszej historii gospodarczej. Różnica jest tylko taka, że jedni mówią tak: wszystko zaczęło się w 1989 r. od jakiejś mitycznej „godziny zero”, przed którą była jakaś wielka implozja, po której cała Polska „leżała w gruzach i trzeba ją było odbudować” (to cytat z prezydenta Bronisława Komorowskiego). Z kolei druga doktryna (popularna ostatnio w kręgach pisowsko-ipeenowskich) głosi, że przez cały okres 1945–89 pozostawaliśmy na jałowym biegu (lub wręcz biegu wstecznym), więc źródeł dobrych praktyk trzeba szukać w dwudziestoleciu międzywojennym. A Piątkowski i Rae tego nie kupują. Są przedstawicielami średniego pokolenia badaczy (czterdziestolatków), którzy próbują na nowo opowiedzieć interesujący ich kawałek polskich losów. Takich głosów będzie pewnie coraz więcej.
U Piątkowskiego dorobek gospodarczy PRL porównany został do… dżumy. Ale tu uwaga. Gdy historycy gospodarki mówią o dżumie, mają na myśli jedno z najbardziej paradoksalnych zjawisk w historii ekonomicznej. Z jednej strony kolejne fale śmiercionośnej epidemii, które nawiedzały Europę Zachodnią w XIV i XV w., były zjawiskiem niszczącym. Szacuje się, że kosztowały życie nawet jedną trzecią ówczesnej populacji. Ale jest i druga strona tego medalu. W historii ekonomii ponury taniec czarnej śmierci to przecież jednocześnie początek trwającej do dziś ekonomicznej supremacji Zachodu. Jak to możliwe? To proste. Hekatomba prowadziła do wzmocnienia pozycji pracowników (oczywiście tych, którzy przeżyli) oraz do zmniejszenia nierówności dochodowych. Co z kolei uwalniało nową społeczną energię potrzebną do generowania postępu. Mówiąc krótko, szlachta I Rzeczpospolitej miała pod dostatkiem darmowych rąk do pracy i nie musiała się niczym kłopotać. W tym samym czasie na Zachodzie ówcześni protoprzedsiębiorcy nie mogli liczyć na takie stopy zwrotu. Musieli więc ostro główkować. Na przykład wymyślając pracooszczędne innowacje. W ten sposób weszli na drogę, która doprowadziła Zachód do rewolucji przemysłowej i eksplozji kapitalizmu w XVIII w.
Zdaniem Piątkowskiego – komunizm zadziałał w Polsce na podobnej zasadzie. Był nieładny. Momentami obrzydliwy. Ale otworzył cały szereg nowych drzwi wcześniej zamkniętych na cztery spusty. Mówiąc o „zamknięciu”, Piątkowski idzie drogą wytyczoną przez Jamesa Robinsona i Darona Acemoğlu, słynnych ekonomistów z MIT, którzy zasłynęli wydaną w 2012 r. książką „Dlaczego narody przegrywają”. Postawili w niej fundamentalne pytanie o sedno bogactwa narodów. Co o nim decyduje? Religia, jak chciał Max Weber? Warunki atmosferyczne? Dostęp do mórz? Zasoby naturalne? Szczęście? Niestety, każdą z tych tez da się łatwo podważyć. Po długich poszukiwaniach kluczowego czynnika decydującego o sukcesie bądź upadku narodu Acemoğlu i Robinson stawiają na instytucje. Pytają, czy są one wykluczające czy też włączające. W praktyce chodzi więc o odpowiedź na pytanie, czy elity (intelektualne, polityczne, ekonomiczne) potrafią chłonąć czy przeciwnie – zamykają się za kordonem niepisanych praw, hierarchii i kumoterstwa. Czy w praktyce możliwy jest społeczny awans, czy raczej o położeniu na drabinie społecznej decyduje to, jak sobie... wybrałeś rodziców? Czy otwarty jest dostęp do zasobów finansowych? Czy kontroluje je garstka oligarchów?
Dżuma komuny
Przyłożenie narzędzi zaproponowanych przez Robinsona i Acemoğlu do historii Polski daje bardzo interesujące efekty. II RP nie wygląda tu szczególnie dobrze. Polska po 1918 r. to kraj, który pomimo wielu deklaracji (zwłaszcza zapisanych w prawie tuż po odzyskaniu niepodległości) jest oparty na instytucjach wykluczających. Na górze hierarchii społecznej mamy arystokratyczne elity oraz – wywodzącą się głównie ze zubożałej szlachty – inteligencję. Obie te warstwy dzielą między siebie najważniejsze zasoby ekonomiczne kraju. To dlatego w latach 30. w gronie 900 najbogatszych mieszkańców Polski aż 700 to posiadacze ziemscy. A gros tych fortun pochodziło jeszcze z czasów przed 1918 r. Inteligencja spełniała się zaś w administracji (państwowej i publicznej). Przedsiębiorczość? Nieszczególnie interesowała ani jednych, ani drugich. Uchodziła za zajęcie niegodne Polaka i została w pewnym sensie „outsourcowana” cudzoziemcom. W 1935 r. na 244 duże zakłady przemysłowe (zatrudniające ponad 500 osób) 209 należało do kapitału zagranicznego. Klasy dominujące nie miały większych zachęt do tego, by dążyć do zmiany istniejącego status quo. Załamywało nad tym ręce (z różnych przyczyn) wielu ówczesnych intelektualistów, od Romana Dmowskiego po Floriana Znanieckiego.
Taki stan rzeczy miał oczywiście wpływ na kierunki polityki ekonomicznej. Były one zazwyczaj wybierane głównie w interesie ziemiańskich elit. Jeden przykład. Gdy w latach 30. w II RP uderzył wielki kryzys (a uderzył mocno, zmniejszając produkcję przemysłową o połowę), rząd długo nie chciał odejść od parytetu złota. Oficjalnym uzasadnieniem była potrzeba utrzymania „międzynarodowego prestiżu”. Ta jastrzębia polityka monetarna była w interesie posiadaczy zakumulowanego kapitału. Najmocniej jednak uderzała w szerokie masy społeczne utrzymujące się z pracy, których być albo nie być zależało od poprawy koniunktury. Żadna z międzywojennych sił politycznych nie była jednak w stanie tego hierarchicznego status quo złamać ani otworzyć. Zrobiła to dopiero „dżuma” komunizmu. Przede wszystkim poprzez reformę rolną z 1944 r., w myśl której wszystkie posiadłości powyżej 50 ha (100 ha na ziemiach zachodnich) zostały rozparcelowane.
Tuż przed II wojną światową 60 proc. polskiego społeczeństwa było zatrudnione w rolnictwie. Uprzemysłowienie per capita wynosiło jakieś 23 proc. poziomu, który Wielka Brytania osiągnęła w roku… 1900. Owszem, późna sanacja podjęła utrzymane w keynesowskim duchu wysiłki industrializacji. Były one jednak dalece niewystarczające (Centralny Okręg Przemysłowy stworzył ledwie 100 tys. nowych miejsc pracy). „Żyją poniżej ludzkiego minimum egzystencji” – zanotował po wizycie na polskiej wsi szwedzki konsul generalny Carl Herslow. Analfabetyzm dotykał ok. 20 proc. populacji. Dostęp do edukacji na poziomie ponadpodstawowym sięgał 3,2 proc. Szansę studiowania na uczelni wyższej miał 1 proc. populacji. Wszystkie te wskaźniki należały do najniższych w Europie.
Czarni chłopi
Piątkowski stawia tezę, że pod tym względem II RP bardzo przypominała południe Stanów Zjednoczonych po wojnie secesyjnej. I tu, i tam poddaństwo osobiste zostało formalnie zniesione jeszcze w XIX w., a dawni niewolnicy (czarnoskórzy w USA, chłopi w Polsce) mieli prawo szukać szczęścia, gdzie im się podoba. W praktyce jednak feudalne struktury trwały nadal. Środki produkcji pozostały w rękach dawnych panów, którzy posiadali niemal nieograniczone możliwości dalszego – tym razem już rynkowego – wyzyskiwania dawnych niewolników. W tej sytuacji ułudą były oczywiście prawa polityczne. Formalnie istniała równość wobec prawa. W praktyce brak materialnych podstaw do ich realizacji był jednak dojmujący. Trochę jak na późniejszej karykaturze, gdzie pan czyta chłopu konstytucję marcową z 1921 r. i mówi: „No i teraz jesteśmy równi sobie. Rozumiesz chamie?!”.
W Ameryce musiało minąć sto lat i dopiero rewolta lat 60. XX w. (zwana ruchem praw obywatelskich i kojarzona z postacią Martina Luthera Kinga) pozwoliła uzyskać czarnoskórym autentyczną polityczną podmiotowość. „Czymś podobnym była w Polsce komuna” – przekonuje Marcin Piątkowski. Co konkretnie ma na myśli? Chodzi mu o otwarcie kanałów społecznego awansu. Do 1950 r. 100 proc. dzieci w wieku 7 do 15 lat zostało objętych obowiązkowym darmowym nauczaniem. Wyeliminowano analfabetyzm. Nauczanie średnie skoczyło do 20 proc. Poziom scholaryzacji na poziomie uniwersyteckim wzrósł do 10 proc. Nastąpiła też migracja ze wsi do miast. Zatrudnienie w rolnictwie spadło z 60 do 30 proc. I to bez plagi masowego bezrobocia. Liczba inżynierów wzrosła z 7 tys. do 110 tys. Komuniści wprowadzili też powszechny system opieki zdrowotnej. Nie rozwiązało to oczywiście wszystkich problemów, mało tego, w latach 70. i 80. tempo rozwoju wielu instytucji (choćby publicznej służby zdrowia czy mieszkalnictwa) zaczęło siadać. Było to szczególnie dotkliwe w warunkach powojennego wyżu demograficznego. Niezadowolenie było tak powszechne, że kwestia naprawy ochrony zdrowia znalazła się wśród 21 postulatów Solidarności. Wciąż jednak należy pamiętać, że w porównaniu z II RP poprawa materialnego poziomu codziennej egzystencji szerokich mas społecznych była niesamowita.
A teraz zsumujmy te wszystkie gospodarcze zdobycze Polski Ludowej. Wzrost scholaryzacji, migrację ze wsi do miast, wzrost średniej długości życia, otwarcie nowych ścieżek awansu, spadek nierówności. Po czym przenieśmy się do lat 1988–90. PRL jest wówczas bankrutem. Finansowym i politycznym. Upada monowładza partii komunistycznej i zapada strategiczna decyzja o skoku w kapitalizm. Ale jak zbudować kapitalizm bez kapitału? – pyta wówczas wielu obserwatorów.
Historycy polskich przemian odpowiadają zazwyczaj, wskazując na dwa kluczowe źródła. Kapitał zagraniczny (płynący najpierw w postaci inwestycji prywatnych, a później strukturalnych środków unijnych). Drugie źródło to tzw. uwłaszczenie nomenklatury. Czyli prywatyzacja pewnej części majątku narodowego przez krajowe podmioty prywatne – bardzo często powiązane z byłym reżimem. Zdaniem Gavina Rae obie te odpowiedzi pokazują tylko część prawdy. Pomijają zupełnie fakt, że ani inwestycje zagraniczne, ani akumulacja polskich minioligarchów (w stylu Jana Kulczyka) nie byłaby możliwa, gdyby w Polsce przełomu lat 80. i 90. nie istniały całkiem spore zasoby innego typu kapitału. Mówiąc wprost, płomień kapitalizmu nie byłby w stanie zapłonąć na gołej ziemi ani nawet na gruzach. Potrzebował wysokokalorycznej podpałki. I ta podpałka została mu dostarczona.
Masa spadkowa
Był nią właśnie kapitał zbudowany w ciągu 40 lat PRL. W tym sensie PRL można porównać do dość skomplikowanej masy spadkowej. Są w niej rzucające się w oczy pasywa (dług związany z przeinwestowaniem w czasach gierkowskich i nieudolną polityką ekonomiczną Wojciecha Jaruzelskiego).
Ale są również aktywa – właśnie kapitały innego typu. Społeczeństwo nieźle wykształcone, całkiem zdrowe i uczestniczące w kulturze (co potwierdzają międzynarodowe porównania scholaryzacji, średniej długości życia albo czytelnictwa w czasach PRL). Żyjące bez luksusów, ale jednak dość stabilnie. Chronione przez kilka dekad od dramatu masowego bezrobocia i ekstremalnej biedy. Plus oczywiście całkiem przyzwoita infrastruktura i nierówny (ale w porównaniu z II RP jednak istniejący) przemysł. Może nie tak wspaniały, jak twierdziła propaganda Gierka, ale z drugiej strony na pewno nie tak bezwartościowy, jak głosili po 1989 r. neoliberałowie. To społeczeństwo było wyposzczone, jeśli chodzi o konsumpcję dóbr, i jednocześnie oferowało tanich pracowników (efekty pozostawania PRL w 40-letniej izolacji od rynków kapitalistycznych), co dla zachodniego biznesu stanowiło mieszankę idealną. Na tej podpałce płomień kapitalizmu wystrzelił niezwykle wysoko. W ten sposób Gavin Rae dochodzi do bardzo podobnych wniosków jak Marcin Piątkowski. Bez PRL nie byłoby nadwiślańskiego cudu gospodarczego III RP, którym wielu tak lubi się szczycić.
Co było dalej? Tu drogi obu autorów się rozchodzą. Marcin Piątkowski używa barw znacznie jaśniejszych. Przyznaje, że jego celem było pokazanie współczesnej Polski (ekonomiczny mistrz Europy) jako międzynarodowego ewenementu. Gavin Rae jest bardziej krytyczny i maluje kolorami ponurymi. Sygnalizuje problemy związane z uśmieciowieniem rynku pracy, chronicznym niedoinwestowaniem służby zdrowia czy spadkiem jakości publicznego nauczania. To już jest jednak zupełnie inna historia.