Hitler bardziej fascynuje niż ci Niemcy, którzy mu się na różnych etapach III Rzeszy przeciwstawiali. Nawet u nas nie brak polityków, którzy z uznaniem mówiąc o socjotechnice Goebbelsa, lekceważą „rachityczną” niemiecką opozycję, która, broniąc swych apanaży, dopiero po klęskach przeciwstawiała się ludobójczemu reżimowi.
Ten nasz spór o niemiecki ruch oporu trwa od dziesięcioleci. Niemal pół wieku temu Jerzy Putrament w „Literaturze” oburzał się na POLITYKĘ, która skrytykowała jego lekceważącą opowieść o zamachowcach 20 lipca 1944 r. Pisaliśmy wtedy, że akurat Polacy – ukształtowani przez nieudane powstania – mogliby mieć więcej wrażliwości dla niemieckich spiskowców działających z pobudek patriotycznych i moralnych.
Po 1989 r. Andrzej Szczypiorski zwrócił uwagę na podobieństwo postawy dwóch pułkowników – Clausa Schenka von Stauffenberga, który najpierw z ochotą służył Hitlerowi, a potem próbował go zabić, oraz Ryszarda Kuklińskiego, który najpierw robił karierę w LWP i Moskwie, a potem działał na rzecz amerykańskiego wywiadu. O obu zresztą nakręcono hagiograficzne filmy – „Walkirię” z Tomem Cruisem i „Jacka Stronga” z Marcinem Dorocińskim. Jednak nieprzekonanych nie przekonały.
Stauffenberga dyskredytują u nas jego pogardliwe słowa o Polakach, zmiażdżonych we wrześniu 1939 r. przez Wehrmacht. Z kolei kult Kuklińskiego okazał się ogniem dość słomianym – ze względu na dwuznaczność moralną „chwalebnej zdrady”. Czy szpiegostwo oficera sztabu generalnego na rzecz potencjalnego przeciwnika jest rzeczywiście wzorcem moralnym? Na ile oficer może złamać przysięgę, kierując się własnym widzimisię?
Niemiecki ruch oporu kojarzy się zwykle z nieudanym zamachem w Wilczym Szańcu.