Jak II Rzeczpospolita długa i szeroka, wiele uwagi poświęcano łowiectwu. Udział w polowaniu był kwestią prestiżu, a zorganizowanie we własnym majątku udanych łowów, w których udział wzięli przedstawiciele arystokracji i osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, było powodem do dumy.
Po zamachu majowym w 1926 r., kiedy wiele stanowisk zostało objętych przez oficerów Wojska Polskiego, ziemiaństwo podśmiewało się ze słabych umiejętności strzeleckich oficerów. Żartowano, że strzelają jak dawni rosyjscy artylerzyści; najpierw pierielot, strzał zbyt daleki, potem niedolot, zbyt bliski, dopiero trzeci miał szansę trafić w cel. Wiele krytycznych uwag pod adresem wojskowych zawarł we wspomnieniach Mieczysław Pieriejasławski-Jałowiecki – ziemianin i dyplomata, który w 1919 r. pełnił funkcję delegata polskiego w Gdańsku: „Zdumiewające, jak ludzie niskiego pochodzenia, tacy jak oni, zaraz po dojściu do władzy, a w Polsce tym samym do pieniądza i przywilejów, nie znają zupełnie umiaru w pławieniu się (…) w »pańskich uciechach«”. Jedynymi „parweniuszami”, których z przyczyn rodzinnych musiał zapraszać na polowania, byli gen. Kazimierz Sosnkowski i gen. Kazimierz Fabrycy.
Polujących generałów wspominał także Jan Tyszkiewicz w książce „Arystokrata bez krawata”, opisując łowy organizowane w rodzinnej Tarnawatce, na które kilka razy „pięknym wiśniowym rolss-royce’em cabrio” przyjeżdżał gen. Edward Rydz- Śmigły. Ojciec, Władysław Tyszkiewicz, nie był zachwycony obecnością dostojnego gościa, gdyż wraz z nim pojawiali się ludzie z ochrony, którzy „łazili po krzakach, plątali się pod nogami, trzeba było bez przerwy na nich uważać”. Marszałek nie był wybitnym łowczym, co Jan Tyszkiewicz wspominał: „Miałem mu asystować podczas całego polowania.