Ta scena rozegrała się najpewniej w czwartek, 1 września 1938 r. 13-letni Zygmunt w gimnazjalnej czapce na głowie wchodził do klasy w nowej szkole, kiedy spadła na niego lawina kuksańców i kopniaków. Uderzany i popychany stracił kontrolę nad swoim ciałem. Napastnicy zaciągnęli go do ławki w ostatnim rzędzie po lewej stronie klasy, a następnie pouczyli: – Tu jest twoje miejsce, ty Żydzie, i ani się waż szukać lepszego.
Był oszołomiony, a duma, że znalazł się w elitarnym gronie gimnazjalistów, z którego mieli wyrosnąć przyszli inteligenci, chwilowo się ulotniła. Po kilku minutach z kłębowiska szarpiących się ciał do ławek w ostatnim rzędzie wypchnięto jeszcze czterech innych chłopców. Byli bladzi, połykali łzy. Ukradkiem zerkali jeden na drugiego. Wrzawa ucichła dopiero, gdy w klasie zjawił się nauczyciel.
Obrywanie z paragrafu „ty Żydzie” nie było dla Zygmunta nowością. Tamtego dnia było nią coś innego: po raz pierwszy nie był w takiej sytuacji sam. Na poznańskich Jeżycach, gdzie mieszkał z rodzicami i siostrą, był jedynym żydowskim chłopcem, przynajmniej w najbliższym sąsiedztwie – a przez to ulubionym obiektem zaczepek rówieśników. Pierwszego dnia nauki w renomowanym gimnazjum im. Bergera w Poznaniu stał się jednym z pięciu „wyróżnionych”. Trzech z owych pięciu powtarzało pierwszą klasę, co znaczy, że tamtego roku prócz Zygmunta do gimnazjum im. Bergera przyjęto jeszcze tylko jednego żydowskiego chłopca. Gimnazjum to było zresztą jedynym w Poznaniu, w którym jako żydowscy Polacy, czy – jak kto woli – polscy Żydzi mieli szansę się uczyć. We wszystkich innych obowiązywała zasada numerus nullus: żadnych Żydów.
Niewiele brakowało, by i ta szansa Zygmuntowi umknęła. Po zdanych celująco egzaminach pisemnych z polskiego i matematyki omal nie poległ na egzaminie ustnym.