W styczniu 1919 r. zdawały się sprawdzać nadzieje bolszewików, że to już nie pożar rosyjskiego stepu, lecz żagiew komunistycznej Dobrej Nadziei rzucona do stolic Europy. Za najważniejszy kraj w rewolucji światowej Lenin uważał Niemcy. Jesienią 1918 r. po załamaniu się niemieckiej ofensywy na Zachodzie sztab generalny nalegał na szybkie zawieszenie broni, a w kraju na oddanie realnej władzy parlamentowi. Pomysł na „odgórną rewolucję” jednak nie wypalił, bo od rewolty marynarzy 3 listopada w Kilonii zaczęła się w Niemczech „rewolucja oddolna”. Wyglądała na kopię rosyjskiej, bo rady żołnierskie wkrótce dotarły do Berlina.
Jednak niemiecki listopad 1918 r. nie był żadnym naśladownictwem. Wtedy w Niemczech nie było jeszcze emisariuszy Lenina. Nie przewodziły też radom rewolucyjne ugrupowania niemieckiej socjaldemokracji, jak Związek Spartakusa, bo Karl Liebknecht czy Róża Luksemburg ledwo co wyszli z więzienia. Nie była to też rewolucja bolszewicka, bo partie mieszczańskie miały mieć w Reichstagu takie znaczenie jak socjaldemokracja (SPD) w cesarstwie wilhelmińskim – podkreśla Sebastian Haffner w „Zdradzonej rewolucji” (1968). Jej bohaterami nie byli zawodowi rewolucjoniści, lecz „masy”. I – wbrew późniejszej legendzie prawicy – nikt nie wbił armii „noża w plecy”, ponieważ już nie była w stanie zatrzymać ofensywy ententy. Sztab generalny świadomie podrzucił cywilom zatrute jabłko odpowiedzialności za wojnę i pokój.
Najsilniejszą partią w Niemczech była socjaldemokracja. W 1912 r. głosowała na nią niemal jedna trzecia uprawnionych i było kwestią czasu, kiedy przejmie współodpowiedzialność za cesarstwo. Jej teoria jeszcze była rewolucyjna, ale praktyka reformistyczna – i nie mogła być inna.