Czym naraził się Zieliński organom ścigania? Najkrócej – strzelaniem do policjantów, czego przestępcy, nie tylko w przedwojennej Polsce, raczej starali się unikać. Cała seria fatalnych wydarzeń rozpoczęła się dość banalnie. W nocy z 16 na 17 czerwca posterunkowy patrolujący ul. Nowy Świat wraz z przyległościami zauważył w bramie domu przy Smolnej ustawione równo męskie trzewiki. Doświadczonego policjanta ten widok nie zdziwił – oznaczało to, że w pobliżu grasuje „lipkarz”, czyli złodziej włamujący się do mieszkań metodą, nazwijmy to tak, miejskiego alpinizmu, wchodzący do mieszkań przez otwarte okna lub lufciki (lipka).
Czytaj też: 10 dni w 1950 r., które wstrząsnęły portfelem
Policjant zaczaił się na przestępcę: kiedy ten pojawił się, by założyć na powrót obuwie, usiłował go zatrzymać. Złodziej wyrwał się, zaczął uciekać, posterunkowy strzelił na postrach w powietrze. Złodziej odwrócił się wtedy, wycelował mały pistolet i ranił policjanta w ramię. Szczęśliwie kula miała niewielki kaliber, 6,35 mm. Pościg nie przyniósł rezultatu.
Podjęte czynności wykazały, że lipkarz włamał się do mieszkania pracownika brytyjskiej misji handlowej, kradnąc mu portfel z pieniędzmi, dokumenty i mały pistolet, naszykowany na złodzieja na szafce nocnej... Przestępcę szybko zidentyfikowano (po butach, robionych na zamówienie i zaopatrzonych w znak szewca). Był to właśnie Wiktor Zieliński, 25-letni recydywista, znany w świecie przestępczym jako „Piechur”. Sprawa mogłaby przyschnąć, ale dwa dni później w Zielonce pod Warszawą został zastrzelony umundurowany policjant, usiłujący wylegitymować osobnika przypominającego Zielińskiego. Tak rozpoczęła się trwająca pięć miesięcy obława, w której w ten czy inny sposób brał udział chyba każdy warszawski i podwarszawski funkcjonariusz Policji Państwowej.
Czytaj też: Zwycięstwo i upadek Alfonsa Capone′a
Złodziejski honor? Nie dla Zielińskiego
Zieliński urodził się w 1901 r. Mieszkał na dzisiejszej Woli w biednej, niepodłączonej nawet do wodociągu kamienicy przy Karolkowej. Henryk Lange, przedwojenny szef brygady kradzieżowej, w swoich wspomnieniach tak przedstawił początek złodziejskiej kariery „Piechura”: miał on jeszcze jako dziecko odkryć swój talent, wspinając się po gzymsie do mieszkania sąsiadki, która nieostrożnie zatrzasnęła drzwi. Pochwalony za dobry uczynek, jakiś czas później okradł to samo mieszkanie i zniknął, rozpoczynając nowe życie (i to tyle, jeśli chodzi o legendę, że dawni, „honorni” złodzieje nie kradli nawet we własnej dzielnicy).
Jeszcze przed 18. urodzinami Zieliński dwa razy trafił do więzienia: na dwa lata i na półtora roku. Zmobilizowany, służąc na kresach, w wolnych chwilach kradł i napadał. Sąd wojskowy okazał się surowszy, skazując go na osiem lat więzienia, z którego zresztą Zieliński zbiegł. Być może to właśnie strach przed powrotem za kraty sprawił, że ze zwykłego złodzieja „Piechur” stał się mordercą.
Czytaj też: Wszędobylscy polscy szabrownicy
Ukrywający się przed policją Zieliński stosował wyrafinowane strategie. Przemieszczał się szybko między podwarszawskimi miejscowościami a stolicą. Nigdy nie nocował dwa razy w tym samym miejscu. Dzięki znajomości miasta i sprawności fizycznej wielokrotnie uciekał wywiadowcom. Cieszył się wsparciem zarówno innych przestępców, jak i spauperyzowanych obywateli niewchodzących w konflikty z prawem. Tych pierwszych dzięki nieprzejednanej postawie i opinii chojraka, tych drugich dzięki uprawianej metodzie na Janosika – bo co prawda napadał z bronią w ręku na bogatszych włościan, sklepikarzy czy hurtowników, ale potrafił też podarować 500 zł parze nowożeńców albo złożyć bogatą ofiarę na mszę we własnej intencji.
Zieliński miał zresztą osobliwy stosunek do religii – obnosił się z wiarą, modlił przed każdym skokiem pod świętym obrazem, ale wykonywana profesja jakoś nie kłóciła mu się z piątym, siódmym ani szóstym przykazaniem...
Władza z naganem
Koledzy po fachu śpiewali o Zielińskim piosenkę: A pod parkanem/Władza z naganem/Oczekuje mnie... Światek przestępczy, zwykle z pogardą odnoszący się do morderców i często w podobnych wypadkach współpracujący z policją, stanął po stronie bandyty. Jego sława rosła z każdym kolejnym morderstwem i strzelaniną. Na Złotej ranił śmiertelnie posterunkowego Lejmana (dwa razy strzelając mu w głowę). Na Woli zabił kolejnego posterunkowego. Złapany w pułapkę w domu na Młynarskiej, w tajemniczy sposób „rozpłynął się powietrzu” (okazało się, że schował się w klozecie w schowku na miotły, nieprzeszukanym dość starannie). Na Okopowej ciężko ranił wywiadowcę. Aby zdobyć pieniądze, wciąż napadał – na sołtysów, bogatsze gospodarstwa, kupców wszystkich wyznań, taksówki, pasażerów komunikacji.
Bawił się z policją. Anonimowy informator doniósł, że Zieliński ukrywa się w stodole pod Radzyminem. Na policjantów czekała tam zasadzka z samopałem, który o mało nie zabił jednego z nich. Donos złożył, oczywiście, sam Zieliński. W okolicach Grójca w trakcie obławy zastrzelił policjanta, ukrywszy się najpierw w gałęziach. Podczas próby aresztowania w grójeckiej kolejce wąskotorowej zabił kolejnego, wracającego po służbie do niedawno poślubionej żony (tak to w każdym razie opisała prasa).
Historia, jakiej nie znacie: Co mają wspólnego rowery i feminizm
Strzał w lewe oko
Wreszcie na policję zgłosił się dawny wspólnik Zielińskiego „Rak”, też lipkarz i kolega z tego samego podwórka na Karolkowej. To on zasugerował, żeby wypłoszyć bandytę spod Warszawy i zmusić do ukrycia się w jednej ze znanych mu melin. Rozpoczęto zatem we wrześniu obławę w okolicach Grójca i jednoczesną stałą obserwację wskazanego przez „Raka” adresu – mieszkania wynajmowanego przez rzeźnika Racińskiego przy ul. Przyokopowej 1, lokal nr 7.
Po kilku dniach informator doniósł, że Zieliński jest w mieszkaniu z kochanką, bratem i bratową. Relacje o tym, co wydarzyło się dokładnie, są sprzeczne. Poprzedniego dnia Zieliński napadł na skład alkoholowy na Targowej, gdzie poza pieniędzmi zrabowano kilkadziesiąt butelek wódki. Tak „Piechur” szykował się do imienin i ślubu siostry. W nocy, gdy całe towarzystwo było już mocno pijane, wywiadowcy, przeżegnawszy się wprzódy i ucałowawszy na pożegnanie (niżej podpisany cytuje „Dziennik Białostocki” z 18 października 1926 r.), wyważyli drzwi do mieszkania. Zieliński, biesiadujący z rewolwerem w dłoni i melonikiem na głowie, zdołał oddać niecelny strzał (Lange) lub kilka (gazety). Sam otrzymał parę, w tym śmiertelną ranę w lewe oko. Czterej wywiadowcy, którzy ku swojemu zdziwieniu uszli z życiem, otrzymali do podziału nagrodę w wysokości 2 tys. zł.
Pogrzeb Zielińskiego zamienił się, ku rozczarowaniu władz, w bandycką manifestację. Trumnę wieziono na zaprzężonym w cztery czarne konie wozie, kondukt pogrzebowy tworzyli znani policji przestępcy przebrani w czarne liberie z lamowanymi srebrem pirogami. Naczelnik policji musiał się tłumaczyć czynnikom, choć zapewne, jak napisał Lange, tłum warszawiaków pojawił się trasie konduktu raczej z ciekawości niż chęci uszanowania słynnego bandyty.
Czytaj też: Bandytyzm był plagą czasów powojennych