Całe to nieszczęście, jak zwykle zresztą, wzięło się z czytania książek. Gdzieś na przełomie XIV i XV w., kiedy głęboko dotąd ukryte ziarno renesansu zaczęło powoli kiełkować, pojawiła się na powrót warstwa uczonych humanistów, świeckich intelektualistów, zarozumiałych latynistów mających wrażenie, że pozjadali wszystkie rozumy. Wydobyli na światło dzienne z klasztornych bibliotek dzieła Tukidydesa, Herodota, Tytusa Liwiusza, Tacyta i „Żywoty cezarów” Swetoniusza, bardzo popularne, bo obfitujące w skandaliczne pornokawałki.
Czytaj też: Oto dlaczego upadło Królestwo Jerozolimskie
W każdej epoce tzw. intelektualista musi (inaczej się udusi) podzielić się z innymi swoją mądrością, szuka więc publiczności. I tu znów rys powtarzalny – ta publiczność jest dwojaka: albo ma pieniądze i pozycję, albo składa się z gołych, za to zapalonych do zmieniania świata młodych ludzi. Te dwie publiczności, czytając starożytnych autorów, wyciągały z nich przeciwstawne nauki. Ci pierwsi, zainteresowani utrzymaniem status quo, fascynowali się politycznym realizmem Cezara Augusta, który umiał zmienić wiele, by nic się nie zmieniło. Skracając – wprowadził w Rzymie najściślejszą, niczym nieskrepowaną dyktaturę, zachowując przy tym dawne republikańskie pozory. Zrobił to tak skutecznie, że współcześni mu ludzie potrzebowali dobrych stu lat, żeby w ogóle pojąć, że ustrój, w którym żyją, zmienił się trzy pokolenia wcześniej. Rzymianie wymyślili jeszcze inną innowację – panem et circenses – rozumiejąc, że ludowi trzeba zapewniać rozrywki. Zasadę tę stosowano w tzw. wysokim średniowieczu, urządzając turnieje, parady, procesje i darmowe uczty. Fundatorzy liczyli oczywiście na wdzięczność obdarowanych.
Czytaj też: Średniowiecze – epoka uniwersytetu
Rewolucyjny zapał zabójcy
Ten drugi rodzaj publiczności, młodzi, pełni dobrych intencji, chodzący w połatanych spodniach (jakoś tak się składa, że rewolucjonistami zostają przeważnie, przepraszam za wyrażenie, gołodupce), z zapartym tchem śledzili w lekturach losy tyranobójców – Harmodiosa i Aristogejtona (którzy zamordowali w Atenach tyrana Hipparcha), Timoleona (ten Koryntyjczyk, wróg tyranii, zgodził się wziąć udział w zabójstwie własnego brata) czy znanego wszystkim Brutusa. Rewolucyjnie nastawiona młodzież szukająca politycznych inspiracji zapominała o jednym szczególe – zabójcy tyranów przeważnie źle kończyli. Dodajmy też, że niezawodny Machiavelli, rozumiejąc znakomicie związek pomiędzy lekturami a politycznymi zabójstwami, narzekał, że w edukacji nie bierze się pod uwagę czegoś, co dziś nazwalibyśmy kontekstem historycznym.
Czas jednak przejść od ogółu do szczegółu. XV-wieczne Włochy podzielone były na wiele niezależnych państw i państewek, wyrosłych przeważnie z niezależnych miejskich republik. Rzecz w tym, że dawne komuny miejskie, z kilkoma zaledwie wyjątkami, zostały w ten czy inny sposób przejęte przez bogate rody, zamieniając się (formalnie lub nieformalnie) w księstwa, rządzone przez dziedziczne dynastie. Wspomnienie dawnych wolności pozostało, rzecz jasna, w pamięci niektórych obywateli, szczególnie tych, co nie musieli się trudzić pracą rąk swoich o chleb powszedni. Co więcej, dawny system, choć oligarchiczny, dopuszczał możliwość zmiany, dając nadzieję na podniesienie znaczenia własnej rodziny i hamując pewne ekscesy rządzących, skoro w perspektywie było poniesienie odpowiedzialności. Ale tyran, czy to udający republikanina, czy też jawny jedynowładca, z opinią poddanych (tym się właśnie różni poddany od obywatela) liczyć się nie musiał. Tak czy inaczej – w zamkniętym szczelnie systemie morderstwo stawało się jedyną nadzieją zarówno na polityczną zmianę, jak i na zwykłą sprawiedliwość.
Historia, jakiej nie znacie: Zemsta pilota na gestapo
Porzucając ironię – pomyślmy, jak strasznie musiał się czuć w takim systemie młody człowiek z dobrej rodziny, ceniący honor i naszpikowany ateńskimi ideałami, a zmuszony o zabieganie o łaskę lub drżący przed niełaską tyrana.
Słodkie życie tyrana
Mediolan, stolica Lombardii, dawniej komuna miejska, również nie zdołał obronić swojej niezależności, stając się księstwem pod rządami Viscontich, a po wygaśnięciu rodu przejęty przez Sforzów (1450), ludzi nowych, wywodzących się z gminu, wzbogaconych na wojnie. Pomiędzy śmiercią ostatniego z Viscontich a rządami Francesca Sforza, najsłynniejszego kondotiera swoich czasów, był jeszcze epizod zwany Republiką Ambrozyjską. Przetrwała niemal trzy lata, a rządzące nią pięknoduchy doprowadziły Mediolan do załamania finansów, fali politycznego terroru i głodu. Sforza nie musiał się natrudzić, by zdobyć miasto – wystarczyło, że je nakarmił...
Francesco, człowiek twardy, nie lubił jednak swojego krwawego rzemiosła. Wszelkimi środkami dążył do utrzymania pokoju nie tylko w północnych Włoszech. Lud, bezpieczny i syty, darzył go prawdziwym przywiązaniem. Ale najstarszy syn Galeazzo Maria Sforza, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, nie odziedziczywszy zalet ojca, miał jego wszelkie przywary, szczególnie zaś słabość do kobiet. Odziedziczył państwo z pełnym skarbem, silną armią, sprawną administracją i systemem politycznych sojuszy. W ciągu 10-letnich rządów wiele z tego dziedzictwa zmarnował, był bowiem nie tylko rozrzutny, zapalczywy i okrutny (najprawdopodobniej kazał otruć własną matkę), ale też ponad wszelką miarę rozwiązły. Bogaty, wpływowy i przystojny – nie miał kłopotu ze znalezieniem chętnych pań, ale wobec niechętnych posuwał się do przemocy, niewiele sobie robiąc z odmowy. I to właśnie stało się przyczyną jego zguby.
Czytaj też: Historia ciekawsza niż gra
Jeden z licznych rajfurów księcia doniósł mu o pięknej młodej mieszkance Mediolanu. Dziewczyna należała do dość zamożnej, znanej w mieście rodziny Olgiati. Ku zdziwieniu Galeazza odrzuciła zaloty, książę jednak wziął siłą to, na co miał ochotę. Nikt, łącznie z ojcem, nie ujął się za skrzywdzoną dziewczyną. Nikt poza bratem Gerolamo, który postanowił pomścić krzywdę, czy to z powodu uszczerbku na honorze rodziny, czy też z miłości do siostry. Gerolamo dobrał sobie dwóch wspólników – Carla Viscontiego, dalekiego krewnego dawnych władców Mediolanu, i Giovanniego Lampugnaniego. Ci trzej młodzieńcy, wykształceni zgodnie z wymaganiami epoki i umiejący obchodzić się z bronią, podlali tę prywatną wendettę republikańskim sosem – planowane zabójstwo Sforza miało być iskrą rzuconą na prochy rewolucji. Biorąc swoje marzenia za rzeczywistość, spiskowcy, choć może lepsze byłoby tu słowo zabójcy, uznali apriorycznie, że śmierć tyrana wystarczy, by lud spragniony wolności przyłączył się do nich w szlachetnym odruchu. Wierzyli w to tak bardzo, że nie próbowali nawet zapewnić sobie żadnego politycznego wsparcia.
Czytaj też: Czas wojen włoskich
Kłopoty z parkowaniem konia
Był 26 grudnia 1476 r. Galeazzo Maria Sforza, starannie ogolony, ubrany w karmazynowy aksamit, kubrak na futrze i pelerynę, pożegnawszy się z żoną (nawiasem: wierną mu równie jak on jej) i gromadką dzieci, wyruszył na mszę do kościoła św. Stefana. Wyjście było prywatne, dlatego księciu towarzyszyło zaledwie 14 ludzi – 10 dworzan i czterech niemieckich najemników. Po przybyciu na miejsce dworzanie i książę oddali wodze żołnierzom (skąd można wysnuć dwa wnioski: pierwszy, że w centrach miast o miejsce do parkowania było pod koniec XV w. równie trudno co dziś, drugi – że zwyczaj powierzania ochronie takich zadań jak bieganie po bułki czy parkowanie właśnie jest przywarą nie tylko XX-wiecznych polityków). Pozbawieni eskorty dostojnicy zaczęli przepychać się przez tłum, w którym już czekali spiskowcy.
Pierwszy cios sztyletem zadał zapewne Olgiati, godząc w to, czym książę zhańbił jego siostrę – cięcie to niemal wykastrowało Sforzę. Kolejne ostrza wbiły się w bok i plecy księcia, który zmarł niemal natychmiast. W zamieszaniu spiskowcy oddalili się niezatrzymywani, ale wbrew ich nadziejom pierwszą reakcją tłumu była zgroza, drugą – wściekłość. Carlo Visconti i Giovanni Lampugnani zginęli tego samego dnia, zlinczowani. Olgiati ukrywał się przez kilka dni, został jednak zadenuncjowany i schwytany, zresztą przy wydatnej pomocy własnego ojca. Ten posunął się tak dalece w podkreślaniu swej prawomyślności, że w liście do wdowy po księciu ubiegał się, by to jemu właśnie powierzono zadanie przeznaczone katu.
Młody Olgiati zginął, rozrywany gorącymi szczypcami w publicznej egzekucji. Na szafocie miał zakrzyknąć: „Odwagi! Śmierć jest okrutna, lecz chwała nieśmiertelna! Pamięć mojego czynu nie zaginie!”. W pewnym sensie miał rację. Rewolucji nie wywołał, w Mediolanie nic nie zmienił, ale we Włoszech zapoczątkował pewną modę, która doprowadziła do tzw. spisku Pazzich i połowicznie tylko udanego zamachu na życie dwóch Medyceuszy. Ten z kolei spowodował wybuch wojny pomiędzy włoskimi państwami i niemal sprowadził turecki najazd na kraj, ale to już, proszę Państwa, inna historia.
Czytaj też: Inkwizycja. Czarna legenda i rzeczywistość