Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Zbigniew Galperyn „Antek”: Najważniejsze 63 dni w moim życiu

Zbigniew Galperyn podczas spotkania powstańców z prezydentem Andrzejem Dudą i prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim. 30 lipca 2019 r. Zbigniew Galperyn podczas spotkania powstańców z prezydentem Andrzejem Dudą i prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim. 30 lipca 2019 r. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Rozmowa z powstańcem warszawskim płk. Zbigniewem Galperynem, pseudonim „Antek”, prezesem Związku Powstańców Warszawskich.
Szpital powstańczy w Domu Braci Jabłkowskich przy ul. Brackiej 25Muzeum Powstania Warszawskiego Szpital powstańczy w Domu Braci Jabłkowskich przy ul. Brackiej 25

KRZYSZTOF SĘKALSKI, DANUTA SĘKALSKA: Był pan jednym z najmłodszych żołnierzy walczących w powstaniu warszawskim odznaczonych Krzyżem Walecznych. Ile miał pan wtedy lat?
ZBIGNIEW GALPERYN: 15. Chociaż wcześniej dodałem sobie jeden rok, żeby mnie przyjęto do Armii Krajowej. Wszyscy wtedy bardzo szybko dorastaliśmy, zresztą byłem wysportowany i wyglądałem na 16-latka. Na początku 1944 r. składałem przysięgę wojskową. Recytowałem ją, stojąc na fladze niemieckiej, w obecności dwóch oficerów AK. To była podniosła uroczystość i wielkie przeżycie dla młodego chłopaka.

Gdzie to się odbywało?
W lokalu na ul. Widok.

Mieszkał pan wtedy w śródmieściu?
Tak, przed wojną i w czasie okupacji mieszkaliśmy z rodzicami i bratem w Warszawie na ulicy Chmielnej, róg Brackiej. Chmielna 21 to Dom Braci Jabłkowskich, obok na Brackiej mieli wielki magazyn. Z domem rodzinnym wiążą się moje wspomnienia z dzieciństwa.

Co zapamiętał pan, wtedy dziesięciolatek, z czasu wybuchu wojny?
Nie zapomnę, jak na wprost naszych okien paliła się Szwajcarska. Przed wojną na frontonie widniał tam efektowny neon wermutu Cinzano, nalewanego z butelki do kieliszka. Potem neon gasł. Pamiętam też zabite konie leżące na ulicach z rozdartymi brzuchami. I wstrząs, jaki przeżyłem, kiedy po bombardowaniu niemieckim wróciliśmy z kryjówki w piwnicy do zrujnowanego mieszkania i zastałem złote rybki pływające w akwarium do góry brzuszkami.

Czytaj też: Kogo wzmocniła klęska powstania warszawskiego

W grudniu 1942 r. wstąpił pan do Szarych Szeregów.
Razem z chłopcami w moim wieku uprawialiśmy mały sabotaż. Roznosiliśmy ulotki, pisaliśmy na murach „kotwice”, przenosiliśmy gazetki, wyszukiwaliśmy ukryte przejścia z ulicy na ulicę, żeby w razie potrzeby ułatwić ucieczkę ściganym przez Niemców. Notowaliśmy też ruchy wojsk. I obstawialiśmy popularne wtedy koncerty fortepianowe w mieszkaniach prywatnych, czuwaliśmy na ulicy, żeby ostrzec, że za głośno i słychać.

Czy rodzice byli wtajemniczeni?
Tak, wiedzieli, że obaj synowie są w konspiracji. Zresztą w naszym mieszkaniu przechowywaliśmy podczas okupacji zbiór książek, odbywało się tam też szkolenie. Sygnałem dla łączniczki, która przenosiła meldunki, był kwiatek specjalnie wystawiony przez mamę w oknie; jeśli go tam nie było, dziewczyna już nie musiała się wspinać na wysokie piętro.

Został pan żołnierzem plutonu „Murzyna”, 4. kompanii batalionu Armii Krajowej „Chrobry”, później „Chrobry jeden”. Jak się zaczęło dla pana powstanie?
Pierwsza koncentracja odbyła się w kościele na Woli 25 lipca. Przyszliśmy tam całym plutonem, po mszy rozeszliśmy się do domów i mieliśmy czekać w pogotowiu. Wkrótce przyszedł rozkaz, żeby na drugą mobilizację stawić się 31 lipca o godz. 15 na Karolkowej. Wtedy rozdano nam opaski, jeden automat, chyba trzy pistolety, granaty, i to było całe uzbrojenie. Walczyłem na barykadach na Woli, najpierw róg Wroniej i Karolkowej. Niemcy pędzili cywilów przed czołgami w ataku na barykady. Powstańcy rzucali z pięter butelki z benzyną, ale nie były skuteczne. Niemcy nie żałowali amunicji, strzelali bardzo często i co któryś pocisk był świetlny, więc myśmy się orientowali, skąd oni strzelają.

U nas od pierwszego dnia powstania było oszczędzanie amunicji, dopiero 4 sierpnia zrzucono piaty. To była wspaniała broń, granatnik przeciwczołgowy, przeciwpancerny. Z obsługą nasi chłopcy mieli trochę kłopotów, bo byliśmy przeszkoleni ze starych typów broni, jak ckm, rkm, nie mieliśmy nowoczesnej.

Kiedy opuścił pan Wolę?
W nocy z 7 na 8 sierpnia przeszliśmy całym batalionem na Stare Miasto na odpoczynek, żeby przedostać się do lasów kampinoskich. Ulokowano nas w Arsenale i w znajdującym się obok Pasażu Simmonsa. To był żelbetonowy, mocny budynek z dwupiętrowymi piwnicami, wydawało się, że nie do zniszczenia. Szukali w nim schronienia uciekinierzy z Woli i Starego Miasta, gdzie zaczęły się walki. Gdy tam przyszliśmy, były jeszcze szyby w oknach, panował spokój. Podobno 6 sierpnia odbyła się defilada na Długiej przy Kościele Garnizonowym. Nie chcieliśmy w to wierzyć kolegom, bo my stale w boju, niewyspani, zmęczeni, niedojedzeni, bo z każdym dniem mniej było żywności, a ludność cywilna też przestała się z nami dzielić jedzeniem.

Czytaj też: Najlepsza historia militarna powstania warszawskiego

Stamtąd wyruszaliśmy na różne akcje – w stronę getta, które leżało w gruzach, czy do obrony przeciw czołgom. Tymczasem zmieniono rozkazy: nie idziemy na Żoliborz i do lasów kampinoskich, tylko zostajemy i bronimy Starego Miasta. Gdzieś od 13, może 15 sierpnia Arsenał i Pasaż Simonsa znalazły się już na linii frontu. Niemcy atakowali, bo zależało im na wolnym przejściu między mostem Kierbedzia a Wolą. Zaczęły się walki przy Arsenale, ponieważ to był budynek wysunięty. Byłem w obronie Arsenału do końca, aż Arsenał padł. Dopiero jak Niemcy wysadzili goliatem narożnik i dostali się tam od Długiej, pod osłoną ognia z ckm udało się nam wycofać do Pasażu Simonsa, gdzie zaczęliśmy się bronić. 24 sierpnia Niemcy przypuścili szturm na pasaż, rzucali granaty, strzelali w głąb piwnic, gdzie byliśmy, ale bali się tam zejść. Padł rozkaz, żeby się wycofać. W tym zamęcie zostałem ranny, w biegu potknąłem się o hełm, który spadł koledze z głowy. Nie mogłem się podnieść. Okazało się, że dostałem postrzał w obie nogi. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że za obronę Arsenału, jako jeden z ostatnich wycofujących się, dostałem Krzyż Walecznych.

Dopisywało panu szczęście. Kilkakrotnie uniknął pan śmierci.
Na Woli odłamek wpadł przez okno, o ściany się odbił i tylko wypalił mi dziurę w marynarce pod kurtką, doszedł do ciała i nic. Potem, jak byłem ranny w Pasażu Simonsa, operował mnie, oczywiście na żywo, przy lampie karbidowej, student ostatniego roku medycyny, góral. Następnie koledzy nieśli mnie pod ostrzałem do prawdziwego szpitala, ale jeden na Długiej nie przyjmował, bo przepełniony, drugi też. Wreszcie trafiłem do kościoła św. Jacka. W ławkach siedzą uciekinierzy z Woli, ze Starego Miasta, koczują w tym kościele, na posadzce mnóstwo rannych. Koledzy położyli mnie poniżej ołtarza. Leżę na plecach i mogę tylko patrzeć. Przez powybijane szyby widać migotliwe łuny pożarów palącej się starówki, wspaniała akustyka w kościele potęguje rozdzierające jęki rannych. Cały czas miałem wrażenie, że jeden z nich, leżący pod samym ołtarzem, sturla się po tych trzech stopniach wprost na mnie. Rano koledzy przeciągnęli mnie z posłaniem spod ołtarza na miejsce, które znaleźli przy wyjściu z zakrystii, gdzie po obu stronach leżeli ranni. Na szczęście, bo niedługo na kościół spadły bomby. Cały kościół pulsował, dygotały wszystkie mury. Potem zapadła cisza, rozległy się wołania o pomoc i jęki. Ci, którzy tam pobiegli, zobaczyli straszny widok: porozrzucane ciała rannych.

Według moich obliczeń to się stało 27 sierpnia. 30 patrzymy: Niemcy idą z kanistrami, wchodzą do kościoła przez zakrystię, rozlewają benzynę, podpalają kościół, potem wyprowadzają wszystkich chodzących rannych, lekarzy i po chwili słychać strzały z rkm. Jesteśmy bezbronni. Ranny chłopak o kuli i siostra w czepku z naszytymi paskami wyciągają leżących na równoległą z Freta ulicę Starą. Pielęgniarka podchodzi do mnie i wciąż słyszę jej słowa: „ty jesteś za młody, żeby umierać”. Łapie moje posłanie, ciągnie po trzech schodkach, wyciąga na chodniczek i jezdnię, zostawia i idzie po następnego. Tam po czterech dniach nadchodzi ekipa z chorągiewką Czerwonego Krzyża – niesie ją siostra z opaską, w białym fartuchu, koło niej podoficer niemiecki i klerycy od karmelitów z Krakowskiego Przedmieścia. W szpitalu u karmelitów dezynfekują i opatrują mi rany.

Ta sanitariuszka, która wyciągnęła pana z kościoła, jak miała na imię, jak wyglądała? Zapamiętał pan?
To nie była pielęgniarka z tych młodych przyuczonych, wydawało mi się wtedy, że to starsza pani, ok. 40 lat. Nie spotkałem jej więcej, a właściwie dzięki niej żyję: najpierw przeniesiono mnie do zakrystii, dlatego nie zginąłem w kościele, ona z zakrystii wyciągnęła mnie na ulicę, z kolei stamtąd zabrali mnie klerycy od karmelitów. Tyle razy ominęła mnie śmierć.

Czytaj też: Powstanie warszawskie. Kanałami do życia

Jak pan wspomina udział sanitariuszek i łączniczek w powstaniu? Dziewczyny były też przewodniczkami po kanałach, pisze o tym Sebastian Pawlina w wydanej w 2019 r. książce „Wojna w kanałach”.
Sanitariuszki pamiętam jako odważne dziewczyny. Z poświęceniem opiekowały się rannymi. Jestem pełen wdzięczności i uznania za ich czyny.

Dokąd pan trafił ze szpitala u karmelitów?
W tym szpitalu czułem się inaczej, po zmianie opatrunków poczułem odprężenie. To był normalny szpital – z łóżkiem, jedzeniem. Tak trwało chyba dwa dni, trzeciego przyszedł młody człowiek i namawiał wszystkich, żeby opuścili Warszawę, bo jest porozumienie i można wywieźć rannych do miejscowości podwarszawskich, jak Milanówek, Brwinów, Podkowa Leśna. To było 9 września.

Znieśli nas na noszach do autokaru: dwie chorągiewki Czerwonego Krzyża, Niemiec za kierownicą, obok niego siostra z opaską Czerwonego Krzyża. Jedziemy przez wypalone, pełne gruzu Al. Jerozolimskie do Dworca Zachodniego, tam ładują nas do podmiejskiego pociągu. Dojeżdżamy do Milanówka, na stacji tłum z noszami. Przenoszą mnie do szpitala Czerwonego Krzyża tuż przy torach, w willi „Gloria”. Znowu biała pościel, lekarze, wszystkie urządzenia, ulga, że tu przyjechałem. Byłem chyba w jednej z pierwszych grup rannych. W Milanówku społeczeństwo świetnie się zachowało. Ludzie o nas dbali, przynosili nam podwieczorki, czyli ciasto własnego wypieku, czasem nawet kakao. Mnie siostry przynosiły w menażkach rosół i kawałki kurczaka, żebym się odżywił. Później, kiedy szpital był zapełniony rannymi, to się zmieniło. Zaczęły się kłopoty z organizowaniem wyżywienia, lekarstw, często wyłączano prąd.

W grudniu pojechałem z kolegami do szpitala w Krakowie, gdzie nawiązaliśmy kontakt z przedstawicielem AK i planowaliśmy iść do partyzantki. Ale uznałem, że w lesie nie będzie ze mnie żadnego pożytku, bo miałem niezagojone rany, więc postanowiłem wrócić do szpitala w Milanówku. Na początku było jeszcze bardzo dobrze, bo były magazyny i szpital dostawał prowianty na wyżywienie. A później Rosjanie powiedzieli: „niet”. Pamiętam pęczak, który gotowano i kraszono surowym olejem. Pamiętam zapach tego oleju na gorącym pęczaku. Już nie było co jeść, bo szpital nie dostawał przydziałów. Po 2 marca następnego roku, już bez laski, wróciłem do Warszawy. Do Dworca Zachodniego pociągi chodziły, ale stamtąd szło się na piechotę. Wtedy jeszcze czuło się spaleniznę. Miliony kartek na bramach: „Poszukuję…, jestem tu i tu”. Ten widok pamiętam do dziś, te kartki poprzyczepiane, poprzybijane, poszukujące się rodziny. A ja sam, bo rodzice wywiezieni do Niemiec, brat w niewoli, mieszkanie rozbite i okradzione do końca. Nic nie było, nie było co sprzedać, żeby mieć choć trochę pieniędzy.

Czy pańscy rodzice przeżyli wojnę?
Moi rodzice, podobnie jak wielu innych warszawiaków, zostali wywiezieni na roboty do Niemiec, na szczęście oboje do Berlina. Matka pracowała przy myciu wagonów tramwajowych, a ojca wyznaczono do ciężkich prac – przy naprawianiu torów, sprzątaniu gruzów w mieście. Brat po powstaniu dostał się do obozu jenieckiego.

Kiedy się pan zobaczył z rodzicami?
Pod koniec 1945 r. Ojciec przyjechał schorowany, nie mógł pracować, matka prowadziła dom. Ja byłem zajęty od rana do wieczora, pracowałem u tego samego rzemieślnika, który mnie zatrudniał w czasie wojny, i jednocześnie studiowałem prawo.

Czytaj też: Powstańcy warszawscy przeciwko faszyzmowi

Jak ułożyło się panu życie po zakończeniu wojny? Jak to się stało, że mimo wszystkich przeciwności losu skończył pan studia i został cenionym naukowcem, autorem licznych książek i publikacji?
Kiedy skończyłem studia, udało mi się dostać do Komitetu Urbanistyki i Architektury przy Urzędzie Rady Ministrów, gdzie pracowało dużo akowców z całej Polski i z Wilna. Zapisałem się również na dwuletnie studium urbanistyki i planowania przestrzennego na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej, a po jego ukończeniu – na wydział nauk na SGPiS. Współpracowałem ze słynnym zrzutkiem z Anglii Stanisławem Jankowskim „Agatonem”, który przyjechał do Polski i pracował w Biurze Odbudowy Stolicy. Wraz z nim projektowałem m.in. plan odbudowy Skopje po trzęsieniu ziemi, potem zostałem kierownikiem grupy projektowej odbudowy Wietnamu.

Kto z kolegów walczących z panem w batalionie Chrobry przeżył, ilu zginęło, pamięta pan ich imiona, nazwiska?
Oczywiście, wydałem przecież po wojnie książkę „Chrobry”. Kto przeżył? W mojej piątce, w której byłem szkolony, dwóch przeżyło. Z nich dziesięć lat temu zmarł mój brat, a w roku ubiegłym [rozmawiamy w 2019 r.] zmarł ostatni kolega z tej grupy. 31 sierpnia został zbombardowany Pasaż Simonsa i szpital w Pasażu. Zginęło bardzo dużo osób, dwustu żołnierzy z naszego batalionu tam poległo. W 1946 r. wydobyto 99 ciał spod gruzów, tylko 33 osoby rozpoznano, resztę pochowano jako bezimiennych.

Czy spotykał się pan z kolegami w miejscach walk powstańczych? Albo na Freta, na Starym Mieście, gdzie tyle razy umknął pan śmierci?
Tam gruzy były, nie było co oglądać. Poszedłem tam w końcu z dwoma chłopakami. Spotykaliśmy się z innymi powstańcami warszawskimi na cmentarzu 1 sierpnia podczas różnych uroczystości. W 1947 r. myśmy się spotkali na gruzach Pasażu Simonsa, było nas ze 20, 30 osób. W Pasażu poległo mnóstwo kolegów. Spisywał wszystkich „Ostoja”. Pozostawił po sobie fotografie ze Starego Miasta i listy ewidencyjne. Kiedy został aresztowany, wszyscy się rozbiegli i nie przyznawali się. Ponieważ miał wszystkie ewidencje, a to groziło różnymi represjami, przestaliśmy się spotykać.

Nie widywaliśmy się w okresie stalinowskim. Jeden z kolegów wyjechał do Szczecina, żeby zatrzeć ślady, i tam podjął studia, zapisał się do ZMP. Zbyt szybko awansował, został działaczem wyższego szczebla i wyśledzono, że walczył w powstaniu. Musiał szybko uciekać z powrotem do Warszawy.

Natomiast Ścibor-Rylski powrócił do działalności konspiracyjnej i za zgodą „Radosława” pod zmienionym nazwiskiem wyjechał do Poznania, gdzie rozpoczął nowe życie.
Jeszcze wcześniej, zaraz po powstaniu warszawskim, wyszedł z ludnością cywilną do Milanówka, a stamtąd z „Radosławem” przenieśli się do Częstochowy. Kiedy w 1945 r. była wymiana pieniędzy, wolno było wymienić tylko 500 zł. Przecież okupacyjnych pieniędzy „Radosław” miał dużo, zachowały się w czasie powstania, więc nawiązał kontakt ze znajomym dyrektorem banku w Rzeszowie i zobowiązał Ścibora-Rylskiego i łączniczkę, żeby pojechali z plecakami pełnymi pieniędzy do Rzeszowa. Podróżowali częściowo pociągami, które jeździły tylko na pewnych odcinkach, częściowo samochodem. W Rzeszowie wszystkie pieniądze wymienili. „Radosław” zorganizował za nie w Warszawie domy dla sierot po powstańcach, dawał byłym powstańcom stypendia. W jakiś sposób opiekował się tymi ludźmi.

Po latach bronił pan czci gen. Ścibora-Rylskiego, kiedy go pomawiano o współpracę z peerelowskimi siłami bezpieczeństwa. A to nie było łatwe.
To był pod każdym względem ktoś niezwykły, cieszył się wielkim szacunkiem naszego środowiska. Wiedzieliśmy, że postępował zgodnie z rozkazem „Radosława”. I uratował życie wielu osób.

Ta obrona niemało pana kosztowała, stała się przyczyną akcji zniesławiającej pana przez panią Dorotę Kanię.
Napisała „Swój broni swojego”, chyba pod takim tytułem ukazał się artykuł. Nie mogła mnie nazwać współpracownikiem, bo w aktach nic na mnie nie mieli, więc napisała, że byłem konsultantem władz ubeckich. Przecież to jakaś bzdura oczywista. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

Czytaj też: Bracia łącznicy z powstania

Jak dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzy pan na tamte powstańcze dni?
Te 63 dni dla mnie i dla moich kolegów to najważniejsze chwile w życiu. Powstanie to nasza młodość, nasza walka o przyszłość ojczyzny. Kierowaliśmy się akowskim etosem, na który składają się takie wartości jak godność, honor i poczucie obowiązku wobec kraju.

Jakby pan odpowiedział krytykom, którzy podważają sens powstania warszawskiego? Argumentują, że zginął kwiat patriotycznej młodzieży, ludność cywilna poniosła wielkie straty, miasto zostało obrócone w perzynę. Było warto?
My, powstańcy warszawscy, zdajemy sobie sprawę, że mimo zaangażowania i wielkiej ofiarności powstanie nie przyniosło zwycięstwa. Odniesione rany, okrucieństwa okupanta i wreszcie klęska powstania to trauma, z którą musimy żyć. I ze świadomością, jak straszną ofiarę poniosła ludność cywilna, mordowana, rozstrzeliwana przez Niemców. Ale nawet gdyby nie było rozkazu do powstania, a Niemcy chcieliby wyegzekwować stawiennictwo 100 tys. mężczyzn do kopania okopów, czego zażądali, my warszawiacy nie bylibyśmy bierni, chwycilibyśmy za broń.

Jakiś czas temu, podczas rocznicowych obchodów powstania, powiedział pan, że to była lekcja obywatelskości, i zaapelował, żeby młodzi ludzie tę obywatelskość przejęli. Kiedy spotyka się pan z chłopcami i dziewczynami w tym wieku, w jakim pan był, idąc do powstania, to co oni panu mówią? Jak by się zachowali w takiej sytuacji?
Mogę pokazać wysyłane na mój adres prywatny listy z różnych szkół podstawowych, ale też z liceów. Młodzież do mnie pisze, ale ja nie jestem w stanie wyczerpująco odpisać na wszystkie listy. Przecież my pracujemy społecznie, od 2005 r. udzielam się w Zarządzie Głównym Związku Powstańców Warszawskich. Ale martwię się o młode pokolenie. Brak im wzorców, ideałów, które nam przekazywali rodzice, szkoły, harcerstwo. Dziś młodzieży jest trudniej.

Bardzo dziękujemy za rozmowę i życzymy dużo zdrowia i sił potrzebnych przy pełnieniu zaszczytnej funkcji prezesa Związku Powstańców Warszawskich.

Zbigniewa Galperyna uhonorowano:

  • Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (2014)
  • Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2006)
  • Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski
  • Krzyżem Walecznych (1944)
  • Medalem „Pro Patria” (2012)
  • Nagrodą Miasta Stołecznego Warszawy
  • Odznaką „Weteran Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny
  • Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec (2015)
  • Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości (2019)
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną