W ten wilgotny dzień 7 grudnia 1970 r. oprócz oficjeli i dziennikarzy kilkaset osób chciało zobaczyć człowieka, który w czasie swej krótkiej wizyty w Warszawie miał dokonać tego, na co od 20 lat czekali Polacy: uznać w imieniu bońskiej Republiki Federalnej zachodnią granicę Polski. Język ciała osób na zdjęciu wyróżnionym odręcznym podpisem kanclerza wiele mówi. Willy Brandt klęczy wyprostowany ze złożonymi rękami i opuszczonym wzrokiem. To nie Canossa skruszonego współsprawcy ludobójstwa zaplanowanego i dokonanego przez III Rzeszę w okupowanej Polsce. To katolicki gest pokory protestanckiego socjaldemokraty i czynnego antyfaszysty wobec ofiar niemieckiego szaleństwa.
Kanclerza otacza tłum, który jeszcze nie wie, co o tym myśleć. Starsza kobieta w pierwszym rzędzie stoi na wpół odwrócona od klęczącego, z zaciętą twarzą, z wyraźnym dystansem. Inna w trzecim rzędzie daremnie próbuje coś zobaczyć ponad głowami innych. A ci młodzi ludzie tam z tyłu mogli dostrzec tylko nurkującą głowę kanclerza, nie mając pojęcia, że padł na kolana. Do niewielu w Polsce dotarło, że stało się coś niewyobrażalnego.
Peerelowska cenzura sprawiła, że uklęknięcie Brandta nie zaistniało w polskiej opinii publicznej. Mignęło w dzienniku telewizyjnym i – jak zwykle w kiepskiej jakości technicznej – ukazało się w dwóch czy trzech gazetach. Późniejsze próby zilustrowania takim zdjęciem tekstów o Niemczech kończyły się przycięciem go u dołu, jakby Brandt stał, a nie klęczał. Były dwa powody tego zacierania historii. Dogmatycy partyjni obawiali się, że wizerunek niemieckiego kanclerza klęczącego w Warszawie wzbudzi falę sympatii nie tylko do Brandta, ale także do zachodnich Niemiec, pozbawiając rządzących niemieckiego straszaka. Przede wszystkim jednak dla faszyzujących narodowych komunistów, którzy w 1968 r.