Gdy „Mayflower” wypływał z Plymouth w hrabstwie Devon, załadowany religijnymi wywrotowcami i oportunistycznymi kolonizatorami, był tylko jednym z wielu statków ruszających przez Atlantyk. Informacji o jego wypłynięciu próżno szukać w portowych dziennikach. Równie dobrze mógł zostać zapomniany, jak wiele statków na podobnym kursie.
Ponad 3 tys. mil morskich dalej na zachód, obok skały, na której według tradycji wylądowali pasażerowie „Mayflower” w Plymouth w stanie Massachusetts, widnieje krótki napis: „Here the nation began” (Tu zaczął się naród). Ta zaskakująca odmiana losu i znaczenia niepozornego rejsu świadczy jednak bardziej o trwających wciąż wojnach kulturowych w Ameryce niż o rzeczywistym znaczeniu tzw. pielgrzymów, jak później zostali nazwani pasażerowie „Mayflower”.
Taką wojną o przeszłość była ostatnia kampania prezydencka. Na ulicach ruch Black Lives Matter nadrabiał dziesięciolecia zapóźnienia w świadomości białych Amerykanów. Na ziemię padały kolejne pomniki Konfederatów. Stołeczny klub futbolu amerykańskiego Redskins po 88 latach zmienił swoją nazwę. A Donald Trump ogłosił inicjatywę „1776”, która w ramach systemu edukacyjnego miała „promować dumę z amerykańskiej historii”, na kontrze wobec projektu „1619”, krytycznego wobec tej historii, odwołującego się do daty przybycia do Ameryki pierwszych czarnych niewolników.
Gdzie w tej wojnie mieści się historia „Mayflower”, który 400 lat temu przybył do Ameryki z garstką wspomnianych zapaleńców na pokładzie? Dlaczego założona przez nich osada ma w amerykańskiej świadomości pierwszeństwo przed starszą o 13 lat kolonią Jamestown? Nie mówiąc już o innych, jeszcze wcześniejszych europejskich przedsięwzięciach w Ameryce, jak hiszpańskie Santa Fe?