Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Korfanty, silna bestia. Zapomniany ojciec niepodległej Polski

Wojciech Korfanty Wojciech Korfanty Narodowe Archiwum Cyfrowe
Jestem dziwnie przekonany, że w roku stulecia III powstania śląskiego postać Piłsudskiego znowu przyćmi zasługami Korfantego. Taki mamy klimat polityczny i historyczny, sorry.
Okładka książki „Korfanty. Silna bestia”mat. pr. Okładka książki „Korfanty. Silna bestia”

„Ja sam przyznaję się do tego, że wymarzona przeze mnie wolna i niezależna Polska, o którą walczyłem i cierpiałem, przedstawia się inaczej”, pisał Wojciech Korfanty. Dyktator III powstania śląskiego, a przed jego wybuchem Polski Komisarz Plebiscytowy na Górnym Śląsku, wcześniej jeden z politycznych przywódców zwycięskiego powstania wielkopolskiego. Zaliczany do ścisłego grona ojców założycieli II RP, jeden ze znamienitej piątki – obok Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa Piłsudskiego i Wincentego Witosa. Jeden z tych, którym sanacyjna Polska najbardziej poniewierała: więziła w Twierdzy Brzeskiej, zmusiła do emigracji, a po powrocie, tuż przed samą wojną, zamknęła na Pawiaku, z którego wywlókł się śmiertelnie chory. Być może także zatruty arszenikiem.

Cała pozostała czwórka znalazła świetlane miejsce w narodowej wdzięcznej pamięci. Korfanty pozostaje w kraju postacią najmniej znaną. Oprócz Górnego Śląska, rzecz jasna.

Czytaj też: Nie pięciu, ale sześciu wspaniałych

Korfanty w cieniu Piłsudskiego

Z drugiej strony Polska, szczególnie ta sanacyjna, po zamachu majowym, nie była ojczyzną jego marzeń. Rzeczpospolita, o którą wołał w publikacjach, której domagał się z mównic Reichstagu i pruskiego Landtagu, nie była tą, którą niósł na politycznym sztandarze i hołubił w sercu. Nie była demokratyczna.

Każda z tych pięciu wybitnych osobistości była nietuzinkowa. Każdy z nich miał własną wizję szczęśliwości kraju. Patriotyczne emocje i ambicje nie były łatwe do pogodzenia. Piłsudski, główny antagonista Korfantego, nie lubił z nikim dzielić się ojcostwem niepodległej Polski. Niedawno prof. Tomasz Nałęcz napisał w „GW”, że „w listopadzie 1918 r. tylko Korfanty mógł dotrzymać kroku Józefowi Piłsudskiemu i na równi z nim sięgnąć po władzę w Polsce”. Jestem dziwnie przekonany, że w przyszłym roku stulecia III powstania śląskiego, a także następnym, w rocznicę włączenia najbogatszej części Górnego Śląska do Polski, postać Piłsudskiego znowu przyćmi zasługami w tym dziele Korfantego. Taki mamy klimat polityczny i historyczny, sorry.

Czytaj też: Dmowski i Piłsudski umieli się porozumieć w kluczowej chwili

Silna bestia. Jak Witkacy

Żeby tak się nie stało, świadectwo tamtych czasów powinna dać reporterska opowieść biograficzna snuta przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” Józefa Krzyka i Barbarę Szmatloch, która niedawno ukazała się na rynku. „Korfanty. Silna bestia” – autorzy zaczerpnęli tytuł z listu Stanisława Ignacego Witkiewicza do żony, wysłanego zaraz po sportretowaniu Korfantego w 1931 r. Artysta i polityk spotykali się i zaprzyjaźnili w Zakopanem: „Korfanty robi dobre wrażenie – bardzo silna bestia” – zauważył Witkacy, który przecież sam był silną osobowością, mocno nietuzinkową, której niełatwo było zaimponować. No, ale Korfanty miał już za sobą gehennę w Twierdzy Brzeskiej… Swój poczuł swego.

Legenda miejska głosi, jak i sami autorzy, że przed przystąpieniem do realizacji literackiego dzieła Korfanty nawiedził ich w snach. I grożąc palcem, pouczył: „Wy mnie, broń Boże, nie opisujcie na kolanach, tylko takim, jakim byłem… z krwi i kości”. Basia i Józek nocnym zdarzeniem się przejęli, no i z tego przejęcia wyszła krwista polityczna biografia ciekawego człowieka. Z naciskiem na „ciekawego człowieka”. Z ambicjami i całkiem przyziemnymi małostkami i przywarami.

Korfantego zaczęto wyciągać z historyczno-politycznego zapomnienia po 1989 r. w publikacjach związanych z jego rolą w plebiscycie i III powstaniu śląskim. Wcześniej Polska Ludowa nie chciała wskrzeszać go z niebytu, choć był w kontrze do sanacyjnej II RP, no i miał świetne robotnicze korzenie. Ale jako działacz chrześcijańskiej demokracji z poglądami, które oscylowały między chadecją a endecją, nie pasował do ustroju. Do tego reprezentował przedwojenny porządek państwa, a to już było wystarczające faux pas.

Wszystko to, co wcześniej napisano o Korfantym, oddawało jego wielkość i zasługi w tworzeniu zrębów niepodległości. Choćby udział we władzach zwycięskiego powstania wielkopolskiego, zapał budzenia polskiego ducha na Śląsku, kierowanie akcją plebiscytową i wreszcie w dowodzeniu powstaniem. Zwycięskim politycznie.

Ten sukces dał rolniczej Polsce najbogatszą przemysłową część Górnego Śląska, ekonomiczną potęgę na skalę Europy, bez której przedwojenny kraj byłby tylko tęsknie zamglonym „czarem Polesia”. Ale tuż po tych zwycięskich wydarzeniach, zrazu subtelnie, a po kilku latach sanacyjnej Polski coraz bardziej bezpardonowo, zaczęto Korfantego z szat tej wiktorii obdzierać. I pomrukiwać coraz głośniej, że gdyby nie on, to w walce o Śląsk udałoby się osiągnąć dużo więcej. Czy czegoś to, już bardziej współcześnie, nie przypomina? Że gdyby np. nie taki Wałęsa, to komuna upadłaby dużo wcześniej, może nawet w 1981 r.? – pomrukują późno urodzeni, którzy z takiej perspektywy zawsze mają rację. Wtórują im niektórzy wcześnie urodzeni, którzy głośno krzyczą, że wszystko poszło źle. „Pociągi nie te, pogody zbyt złe” itd. Pijemy za tych kolegów czerwone wino.

Czytaj też: Dmowski i Piłsudski. Dwie drogi do niepodległości

Polskość z górniczego domu

Wojciech Korfanty. Rocznik 1873, syn górnika z kopalni w Sadzawce (obecnie Siemianowice Śląskie). Korzenie rodzinne sięgają zdaniem autorów książki średniowiecznej Wenecji. Niemiecka oświata dawała na tym śląskim skrawku możliwości wszechstronnego wykształcenia, które świetnie wykorzystywał. Prawie jak burza przechodzi przez wszystkie szkoły i w 1895 r. zostaje studentem politechniki w Charlottenburgu, jednej z dzielnic Berlina. Prawie jak burza, bo wcześniej relegowano go z klasy maturalnej za wyrażenie niepochlebnej oceny kanclerza Ottona von Bismarcka. Z tą przeszkodą uporał się szybko jako ekstern i rok później przeniósł się na Królewski Uniwersytet we Wrocławiu, gdzie zgłębiał tajniki filozofii, prawa i ekonomii – końcowe semestry zaliczał w Berlinie.

Przemierzając tę edukacyjną drogę, zbliżał się do każdej organizacji, której bliska była polskość. Która miała polską duszę, jak on. Wszak tej polskości uczył się w rodzinnym górniczym domu.

Na początku z „Żywotów świętych” Piotra Skargi. Bo ten młody człowiek z gminu, wszechstronnie wykształcony w niemieckich szkołach i uczelniach, chłonął polskie dzieje i język z własnej nieprzymuszonej woli, a właściwie przymuszonej wewnętrznym imperatywem. Imperatyw ten wiązał go z nieistniejącą Polską namiętnie i bezgranicznie, co czasem doprowadzało do skrajnych sytuacji, nawet do procesów. Bywało, że z inicjatywy zakochanego w Polsce powoda na wokandzie stawał spór, czyja żona sprawniej posługuje się językiem ojczystym – pani Elżbieta Korfantowa czy jakaś inna żona, choćby jednego z przedsiębiorców. Być może nawet obie panie nie miały zielonego pojęcia, że stały się kośćmi niezgody.

Czytaj też: Rysy na biografiach bohaterów

Bo jak to często w młodym wieku bywa, zarozumiałość i zadufanie pana Wojciecha szły w parze z dużymi ambicjami i nonszalancją, jak choćby w aferze z wyżej wspomnianą żoną, a wcześniej narzeczoną Elżbietą Szprott, ekspedientką jednego z bytomskich domów towarowych. Bo niby jak: tu polski i górnośląski bohater, wschodząca na politycznym firmamencie gwiazda, a tu zwykła sprzedawczyni? Ale po kolei.

W 1901 r. w Poznaniu ukazał się „Górnoślązak”, dziennik, którego redaktorem naczelnym został właśnie Korfanty. Był już członkiem Ligii Narodowej, tajnej trójzaborowej organizacji ruchu narodowo-demokratycznego, i z tej racji blisko współpracował z Dmowskim. Na łamach gazety Korfanty opublikował dwa artykuły: „Do Niemców” i „Do moich braci Górnoślązaków”, które w ocenie pruskiej policji miały godzić w politykę wewnętrzną Rzeszy. „Górnoślązaka” zawieszono, a naczelny wylądował w kozie. Za podburzanie do nienawiści narodowej poznański sąd skazał go na cztery miesiące więzienia bez prawa zwolnienia za kaucją. I tyle odsiedział.

Czytaj też: Niemiecki Śląsk po Wielkiej Wojnie

Po wyjściu przeniósł redakcję do Katowic, a przez żywioł polski i górnośląski witany był jak bohater, żeby nie powiedzieć: męczennik sprawy narodowej. Zasypany najróżniejszymi propozycjami aktywności organizacyjnej uczestniczył w wielu, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, eventach. We wrześniu 1902 r. w Katowicach, podczas spotkania, które reaktywowało zawieszone od pięciu lat Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, większością głosów wybrano go na prezesa. Z biegiem lat młodzież sokolska nabierała walecznych szlifów, brała aktywny udział w organizacji plebiscytu i wyróżniała się czynnym zaangażowaniem w walkach powstańczych. Członkowie „Sokoła” zasilili w 1920 r. Polską Organizację Wojskową Górnego Śląska, a rok później Korfanty został zaproszony na I Zlot Sokolstwa Polskiego w Warszawie jako gość honorowy.

Czytaj też: Trzy śląskie powstania. Konflikt polsko-niemiecki

Nie pokłonił się biskupowi

Wróćmy do narzeczonej i mezaliansu. Zaczęło się od kłopotów z terminem ślubu w kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy w Bytomiu. Był lipiec 1903 r. W przeddzień uroczystości proboszcz zwrócił ofiarę i uzależnił udzielenie sakramentu od przeproszenia proniemieckich księży, którzy odmawiali rozgrzeszenia za czytanie polskiej prasy. Korfanty wszczął larum, głosił wszem wobec o tej wyjątkowej dyskryminacji i opisywał na lewo i prawo całą sprawę w prasie. Jednym słowem: miast rzecz wyciszyć i udać się do Canossy, włożył jątrzący kij w śląską prowincję pruskiego mrowiska. Kardynała Georga Koppa, biskupa wrocławskiego, zażartego przeciwnika wszelkich odznak polskości, trafił klerykalny, przysłowiowy szlag.

Korfanty, choć gorliwy katolik, nie przeprosił „dotkniętych” krytyką księży, nie pokłonił się biskupowi i proboszczowi – i udał się z narzeczoną w wiadomym celu do Krakowa. Z marszu ślubu nie mogli jednak wziąć, bo w monarchii habsburskiej istniał obowiązek przynajmniej dwumiesięcznego, rządowo udokumentowanego zamieszkiwania w jej granicach. Pokonawszy rzucane przez los pod nogi kłody, Korfantowie stanęli na ślubnym kobiercu z początkiem października w kościele pod wezwaniem św. Krzyża – przy wielkim entuzjazmie krakowian i poparciu krakowskiego kleru.

Czytaj też: Korfanty stanął w stolicy. Ale dlaczego przy cokole?

Korfanty nie przestał być żarliwym katolikiem, ale teraz ze zdwojoną siłą, gdzie tylko mógł, domagał się, aby Kościół nie wtrącał się do polityki. Żądał oddzielenia tronu od ołtarza! Skąd my to znamy? I co najbardziej niezwykłe – powiedział Józef Krzyk po promocji „Silnej bestii” w Teatrze Śląskim – po prawie 120 latach od tamtych wydarzeń w Polsce wciąż są księża, którzy patrzą na Korfantego oczami kard. Koppa, mając go za burzyciela Kościoła, niemieckiego porządku i, bój się Boga, socjalistę.

A co do pani Korfantowej… Jej mąż, wszak z robotniczego gminu pochodzący, chciał się wspinać wyżej i wyżej i z tych wyżyn zasłużyć na posłuch i szacunek. Miał wszelkie predyspozycje do bycia KIMŚ. Żona z gminu na robotniczym Górnym Śląsku była przecież wyśmienitym atutem! Ale gdzie tam…

Kreował jej „pański” wizerunek, nader fałszywy. Choć kochał ogromnie, do ostatnich jej dni, mierził go fakt pracy bliskiej sobie osoby w… domu towarowym. Wykłócał się, szczególnie z socjalistami, kręcił i kłamał bezmyślnie, dowodząc, że żona nigdy nie była sprzedawczynią. Okazuje się, że także ponad wiek temu wyłapywano wszelkie kłamstwa i kłamstewka polityków, jakich się dopuszczali, choć nie było internetu. Tego się nie wybacza.

I choć Korfanty właśnie odniósł wielki sukces w wyborach do Reichstagu w 1909 r., to na jego Śląsku zaczęto mówić, że to już nie „nasz Wojtek”.

Czytaj też: Panteon Górnośląski? Widzę ciemność

Papierosy, wódka, pocztówki z Korfantym

Już kilka lat wcześniej miano niezłomnego opozycjonisty zaboru pruskiego utorowało Korfantemu drogę do Reichstagu i Landtagu. Było to zapewne pokłosiem zjazdu w 1902 r. w Krakowie działaczy Ligi Narodowej zaboru pruskiego. W bezpiecznym dla nich Krakowie podjęto decyzję o wystawieniu na Górnym Śląsku własnej narodowej listy do niemieckiego i pruskiego parlamentu.

Wielkim i ważnym wydarzeniem było dostrzeżenie Górnego Śląska przez owych narodowych działaczy, który nie był przecież obszarem zaborczym. Korfantego zarejestrowano w okręgu zabrsko-katowickim. Dotychczas wybory w górnośląskich okręgach wygrywała niemiecka Katolicka Partia Centrum. I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tradycji stanie się zadość. A tu Korfanty zaczyna kampanię, jakiej do tej pory nie widziano! Szok!

Czytaj też: Śląska dzielnica Piastów

Oto na rynku pojawiają się papierosy „Korfanty”, niezliczona liczba pocztówek i fotografii z jego podobizną i autografem. Także inne towary, nawet wódka „Korfanty” – wszystko w przystępnej cenie. Co chwila wiece i spicze. Kandydat w otoczeniu sprzymierzeńców gromi księży, którzy do politycznej hucpy wykorzystują ambony, a nawet, o zgrozo, konfesjonały!

Każdą zbiórkę pieniędzy poprzedzała rzetelna, czasem wyrażana żartobliwą formą informacja, czemu kwota ma służyć: „Korfantemu na dłuższe galoty. Na rózgę, żebym każdemu ospalcowi naszemu porządnie pogwizdał na skórze. Na kosę dla wytępienia niemieckiego chwastu. Na krykę [laskę – JD] dla tych, którzy występować będą przeciw polskości. Na brzytwę, abym ogolił Niemców”.

To była chwytliwa, nowoczesna kampania. Toteż Korfanty wygrał, choć zwycięstwo przypieczętował dopiero w drugiej turze. Był to przełom w historii Górnego Śląska. Korfanty jako pierwszy polityk wszedł do Reichstagu z jednoznacznie polskimi hasłami! Z marszu przystąpił do Koła Polskiego, skupiającego dotąd kilkunastu polskich posłów z Wielkopolski i Pomorza. I to także był przełom. Później już szło gładko i Korfanty wygrywał wybory w cuglach. W Reichstagu zasiadał w latach 1903–13, następnie w 1918 r., a w Landtagu nieprzerwanie przez 15 lat: od1903 do 1918 r.

Czytaj też: Od waldensów po śląskich ewangelików

Pierwsze przemówienie w Reichstagu wygłosił w styczniu 1904 r. – zaatakował germanizacyjną politykę państwa na jego rodzinnym Górnym Śląsku. Błysnął jego niezwykły talent oratorski poparty cywilną odwagą. Domagał się praw językowych dla Ślązaków i zaprzestania rugowania języka polskiego z kościołów. Jeszcze przed I wojną głosił wiarę w odrodzenie wolnej Polski, w której widział piastowskie ziemie Górnego Śląska.

W Reichstagu stawiał czoła całemu parlamentowi, wzbudzał posłuch i podziw – za sprawą sztuki oratorskiej, olbrzymiej wiedzy, inteligencji i zawstydzającej wielu niemieckich posłów znajomości ich rodzimego języka. Rzucał się w wir pracy wszystkich propolskich organizacji działających w Rzeszy.

Ale pod koniec 1907 r. rozstał się z Dmowskim, bo nie zgadzał się z prorosyjskim kursem endecji. Sam bowiem nie darzył Rosji sympatią. Przyszłą Polskę widział budowaną na kształt państw zachodnich, na kształt cywilizacji europejskiej.

Ostatnie, bodajże najsłynniejsze przemówienie na niemieckiej scenie wygłosił w Reichstagu 25 października 1918 r.

Czytaj też: Pruska aneksja Śląska

W jednym i drugim parlamencie przemówienia zwykł zaczynać słowami: „Narodowo jesteśmy Polakami, a nie po polsku mówiącymi Prusakami”. Teraz otwarcie zażądał przyłączenia do ojczyzny polskich powiatów Górnego Śląska, poznańskiego, polskich Prus Zachodnich i polskich powiatów Prus Wschodnich: „Jest to cudowne zrządzenie boskie, że stare Prusy, stara Rosja i stara Austria zginą pod naporem idei narodowych, wobec których te trzy państwa popełniły największe przestępstwa”. Kategorycznie domagał się uwolnienia z magdeburskiego więzienia Józefa Piłsudskiego: „Przypominam panom, że mąż, który przez poważną część narodu polskiego uważany jest za narodowego bohatera, przywódca Legionów, Piłsudski, mąż, któremu naród polski powierzył ministerstwo wojny, pomimo licznych wniosków i podań ze strony władz polskich ciągle jeszcze jest przetrzymywany w twierdzy w Magdeburgu” (fragment stenogramu z posiedzenia Reichstagu, Berlin, 25 października 1918 r.).

Na tym posiedzeniu posłowie Koła Polskiego złożyli oświadczenie, że jako przynależni do narodu polskiego nie będą brać udziału w pracach niemieckiego parlamentu.

Czytaj też: Największa prowincja w Królestwie Pruskim

Piłsudski? Inna wizja, inna Polska

„Polska jest jak obwarzanek. Wszystko, co najlepsze na Kresach, a w środku pustka” – Józef Piłsudski.

„Gdyśmy tu, na Śląsku, walczyli o każdą piędź ziemi polskiej, która jest więcej warta niż całe powiaty na Rusi – odpowiedzialni sternicy naszego państwa szukali szczęścia i sławy pod Kijowem, by później bronić Polski przed bolszewikami aż pod bramami Warszawy” – Wojciech Korfanty.

W dniu zakończenia I wojny Korfanty był już z rodziną w Poznaniu. Z miejsca wszedł w skład Naczelnej Rady Ludowej i jej ścisłego kierownictwa – Komisariatu Wykonawczego. 12 listopada wyjechał do Warszawy na czele delegacji dzielnicy wielkopolskiej, gdzie Piłsudski tworzył rząd, ale bez swojego udziału. Jego przyjazd wywołał euforię wśród sympatyków endecji, choć Korfanty wyraźnie się od tego środowiska dystansował. I wreszcie 17 listopada, w zamieszaniu związanym z powołaniem rządu, spotkał się ze starszym o sześć lat Piłsudskim. Dwa różne życiorysy, dwie idee, dwie Polski.

Piłsudski – przesiąknięty bezkresem stepowych przestrzeni, uwiedziony wschodnim romantyzmem kresowego ziemiańskiego rodu, świętymi mitami przegranych powstań, ciągotami do rządów silnej ręki. Być może formuła „państwo to ja” stanowiłaby nadużycie, jednak „państwo to folwark”, w którym nieposłusznych należy karać, określa dokładnie wizję i cel, który Piłsudskiemu przyświecał.

Korfanty urodził się w górniczej śląskiej rodzinie wpisanej w industrialny pejzaż dymiących hutniczych kominów i kopalnianych szybów. Ze społecznych dołów wydrapywał się o własnych siłach, uczył się reguł demokracji parlamentarnej, choć w surowym niemiecko-pruskim wydaniu. Nie doświadczywszy traumy honorowo przegranych powstań, stworzył ideę Polski wymarzonej, która nie chce rozdrapywać ran, oglądając się za siebie. Marzył o Polsce zmierzającej ku zachodnioeuropejskim wartościom.

Czytaj też: Piłsudski, czyli przewrotny urok dyktatora

Rozmowa tych dwóch patriotów z dwóch różnych światów, walczących w dobrej sprawie, których miłości do ojczyzny nie sposób żadną miarą kwestionować, nie była serdecznym spotkaniem rodaków. Wszystkie uwagi dotyczące wizji Polski przyszły marszałek kwitował milczeniem lub śmiechem. Rozstali się na noże. Potem było już tylko gorzej. W tamtych listopadowych dniach powstał rząd socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego. Wielkopolanom, z Korfantym na czele, nie zaproponowano ani jednej teki.

Kiedy już po zwycięskim politycznie III powstaniu część Górnego Śląska przypadła Polsce, Korfanty ponowił próbę zrobienia kariery w Warszawie. Był jednym z liderów Związku Ludowo-Narodowego i szefem jego klubu w Sejmie Ustawodawczym. W połowie 1922 r. w parlamencie było prawie 20 frakcji. Najliczniejsze to PSL – 96 posłów i ZL-N – 81. W czerwcu 1922 r. Polska zaczęła uroczyście obejmować w zarząd przyznaną jej część Górnego Śląska, co było wielką, trudną do przecenienia zasługą Korfantego.

Na fali euforii związanej z tym wydarzeniem Komisja Główna Sejmu wysunęła kandydaturę Korfantego na fotel premiera. Zaczął kompletować gabinet, a 15 lipca 1922 r. udał się po akceptację do Belwederu. I tam usłyszał od Naczelnika Państwa: „Nie chcąc w niczym przeszkadzać p. Korfantemu w jego pracy nad utworzeniem rządu, oświadczam, że będę zmuszony urząd swój złożyć”. Do tego PPS zagroziła strajkiem generalnym w kraju, gdyby rząd Korfantego ujrzał światło dzienne. Jego desygnacja została szybko wycofana.

Czytaj też: Druga żona Piłsudskiego. Waleczna rewolucjonistka

Cóż… Korfanty miał prawo sądzić, że skoro potrafił pozyskać posłuch i przegadać cały niemiecki parlament, to z łatwością da sobie radę w polskim Sejmie. Ale realna władza leżała poza nim. Nikomu wówczas nie mieściło się w głowie, że można stanąć przeciwko zbawcy narodu – twórcy legionów i zwycięzcy w wojnie z bolszewicką Rosją.

I to był kres marzeń o odegraniu wiodącej roli na ogólnopolskiej scenie politycznej. Wprawdzie pod koniec 1923 r. został wicepremierem w rządzie Wincentego Witosa, ale ta przygoda trwała dwa miesiące i skończyła się wraz z dymisją gabinetu Witosa.

Pod koniec sierpnia 1922 r. na zwieńczenie uroczystości przejęcia przez Polskę części Górnego Śląska do Katowic przyjechał Piłsudski. To była jego druga i ostatnia wizyta na Śląsku – pierwszy raz pojawił się pod koniec XIX w., jeszcze jako działacz konspiracyjny. Kiedy teraz wysiadał na dworcu w Katowicach, powitały go entuzjastyczne okrzyki na cześć... Korfantego. Naczelnik poczuł się urażony i demonstracyjnie wrócił do wagonu. Wprawdzie do wygodnej salonki, ale przecież nie tak miała ta noc wyglądać. Przez jej długie godziny leczył urażoną dumę. Następnego dnia wyszedł z wagonu dopiero po okrzykach na jego cześć: „Niech żyje nam Naczelnik Państwa!”.

Potem powozem przejechał 100 m z dworca na rynek. Uczestniczył w mszy polowej, na której ks. Teodor Kubina z pobliskiego kościoła mariackiego powiedział pojednawczo: „Twoja władza od Boga pochodzi”. Dostojny gość odebrał jeszcze defiladę, udekorował zasłużonych powstańców, po czym zjadł obiad i uczestniczył w raucie wydanym na jego cześć. Nazajutrz, 28 sierpnia, wrócił do stolicy.

Czytaj też: Niepodległa Polska rodziła się w zamieszaniu

Znamienny maj 1926

Po upadku rządu Witosa przegrany Korfanty powrócił na Śląsk. Jeszcze we wrześniu 1922 r. jego Blok Narodowy zdobył 18 z 48 miejsc w Sejmie Śląskim. Wprawdzie nie piastował już żadnych urzędowych funkcji, ale był najważniejszą osobą w autonomicznym województwie, można powiedzieć: głównym rozgrywającym. Grzejąc się w tej przyjaznej śląskiej aurze, nie porzuca równocześnie ogólnopolskich ambicji.

Czytaj też: 1939. Jak upadały demokracje?

Pod koniec września 1924 r. na rynku prasowym pojawia się dziennik informacyjno-polityczny „Polonia”, który staje się właśnie politycznym organem Korfantego i Chrześcijańskiej Demokracji. Wydawnictwo zaczęło przynosić spore zyski, a niebagatelne znaczenie miała stała subwencja wpłacana przez Górnośląski Związek Przemysłowców Górniczo-Hutniczych. „Polonia” pod względem rozmachu i stosowania nowoczesnych technik wydawniczych uważana była za jedną z najlepszych gazet Rzeczpospolitej.

Była też tarczą Korfantego jako przywódcy chadecji przed coraz silniejszymi atakami socjalistów, endecji i silnej mniejszości niemieckiej, która pamiętała udział „blond bestii”, jak go nazywano, w oderwaniu tych ziem od Rzeszy. Ale działa najcięższego kalibru zaczął wytaczać opanowany przez zwolenników Piłsudskiego Związek Powstańców Śląskich, którego przywódcy uznawali Korfantego za „zdrajcę ludu śląskiego”. Na tym tle doszło do rozłamu w ZPŚl – tym sposobem powstał popierający Korfantego Związek Byłych Powstańców i Żołnierzy.

Nadszedł znamienny maj 1926 r. Korfanty przebywał wówczas w Warszawie i był świadkiem przewrotu. Opowiedział się za wprowadzeniem stanu wyjątkowego i pod wpływem emocji proponował premierowi Witosowi wyjazd do Poznania i zorganizowania tam oporu przeciw Piłsudskiemu. Zastanawiał się nad wysłaniem do stolicy śląskich pułków wojskowych i oddziałów policji. Dwa dni po przewrocie, 17 maja, przemawiając już w Sejmie Śląskim, Korfanty domagał się zwołania Zgromadzenia Narodowego poza Warszawą. Wszystko to działo się na skutek emocji, które dla dobra sprawy trzeba było poskromić. Wszak taka konfrontacja to krok ku wojnie domowej. Jeszcze na czerwcowym zjeździe śląskiej chadecji nazwał majowy zamach zbrodnią, czego Piłsudski nie potrafił mu wybaczyć.

Czytaj też: 1918. Czy wiemy, co świętujemy?

We wrześniu 1926 r. wojewodą śląskim został pochodzący spod Krakowa Michał Grażyński, jeden z dowódców III powstania, szef sztabu w randze porucznika grupy „Wschód”. Skonfliktowany z Korfantym na śmierć i życie. Kiedy po pierwszych sukcesach impet powstania osłabł, a kontrofensywa formacji niemieckich groziła utratą zdobytych terenów, Korfanty zgodził się na rozejm, rozdzielenie walczących stron przez wojska alianckie i na rozstrzygnięcie losów Górnego Śląska przez Międzysojuszniczą Komisję Rządzącą i Plebiscytową.

W powstańczym dowództwie nastąpił rozłam. Część żądała od Korfantego powołania „suwerennego państwa śląskiego”, inni próbowali dokonać puczu i walczyć do ostatecznego zwycięstwa, choć wiadomo, że nie mieliby szans w starciu z nadciągającą regularną armią niemiecką. Mielibyśmy kolejne przegrane powstanie. Toteż odziały wierne Korfantemu aresztowały puczystów, a wśród nich Grażyńskiego. Jeżeli przyjmiemy, że w trzecim śląskim zrywie padł „remis”, to ostateczny podział Górnego Śląska był wielkim zwycięstwem Polski.

Czytaj też: Pytania o przewrót majowy 1926

Korfanciarze i grażyńszczoki

Wraz z Grażyńskim nadszedł czas zemsty na znienawidzonym Korfantym. Najpierw zaczęto odwoływać go z rad nadzorczych, później oskarżać o złe zarządzanie m.in. Bankiem Śląskim, w którego władzach zasiadał. W Sejmie Śląskim powołano Sąd Marszałkowski, przed którym oskarżono go o branie łapówek od niemieckich przedsiębiorców. Korfanty wyszedł wprawdzie z procesów obronną ręką, ale wiadomo, że jakaś grudka błota się przyklei.

Urwały się dotacje dla „Polonii”, za to rozkwitł najbardziej napastliwy wobec Korfantego, a związany z Grażyńskim dziennik „Polska Zachodnia”, w którym dyktatora III powstania pogardliwie nazywano „jurgieltnikiem niemieckim”.

Czytaj też: Prawa kobiet w niepodległej Polsce

Jurgielt to żołd, jurgieltnik – zdrajca oddający usługi za pieniądze. Suchej nitki na Korfantym nie zostawiały władze Związku Powstańców Śląskich. Ta napastliwa wrzawa coraz bardziej rozpoławiała śląskie społeczeństwo. Po raz kolejny okazało się, że na pstrym koniu jeździ nie tylko pańska łaska, ale i wdzięczna pamięć o niedawnych zasługach.

Powstańcy zaczęli dzielić się na „korfanciorzy” i „grażyńszczoków”. Na pół rozpękł się patriotyczny Związek Towarzystw Polek. W latach 1927–30 nakład dziennika „Polonia” był przez władze konfiskowany ponad 200 razy. Atakowany i osłabiany ze wszystkich stron Korfanty odgryzał się wprawdzie, ale w zwarciu z wojewodą wspieranym przez obóz sanacyjny, w konfrontacji z silną władzą administracyjną, która miała tysiące instrumentów do zdobywania obywateli wiernych i uległych – nie miał szans. Trzeba także pamiętać, że był to czas kryzysu gospodarczego, a wiadomo, że wtedy względy ideowe schodzą wobec potrzeb materialnych na dalszy plan. Niestety – schodzą często na dalszy plan także w czasach dobrobytu.

Pod koniec września 1930 r. został rozwiązany Sejm Śląski. Wygaśnięcie immunitetu umożliwiło aresztowanie Korfantego i osadzenie go wraz z innymi posłami, którzy przewodzili antysanacyjnej opozycji – m.in. Wincentym Witosem, Stanisławem Dubois, Hermanem Liebermanem i Karolem Popielem – w Twierdzy Brzeskiej. Oprócz zarzutów politycznych Korfantemu wyciągnięto szereg zarzutów natury kryminalnej. Były tak absurdalne i niewiarygodne, że trzeba było prokuratorów zmuszać do ich postawienia.

Czytaj też: Hossa i bessa II RP

W Brześciu dzielił celę z Karolem Popielem, działaczem Narodowego Związku Robotniczego i Centrolewu, międzypartyjnego Związku Obrony Praw i Wolności Ludu. Siedzącego za kratami Korfantego wciągnięto na listy wyborcze w listopadzie 1930 r. w tzw. wyborach brzeskich, jak je pogardliwie nazwano, zdobył mandat do Sejmu i Senatu, a następnie jeszcze do Sejmu Śląskiego. Nie był sądzony w procesie brzeskim, ponieważ górnośląska chadecja nie należała do Centrolewu.

Nie udało się Korfantego powiązać z absurdalnymi sprawami kryminalnymi nawet w atmosferze terroru, który w Twierdzy Brzeskiej był na porządku dziennym. Bicie, tortury i wszechobecna przemoc psychiczna w stosunku do politycznych wrogów nie przyniosła oczekiwanego skutku. Przewieziony po dwóch miesiącach do więzienia na Mokotowie, nie mógł o własnych siłach wyjść z policyjnej suki. Obawiano się, że ten wrak człowieka nie przeżyje zimy za kratami, toteż w połowie grudnia został zwolniony i wrócił do Katowic, gdzie zwolennicy przygotowali mu huczne powitanie w budynku „Polonii”.

Cichym, nieznanym dotąd głosem snuł opowieść o tym, co go spotkało. O strażnikach w polskich mundurach, którzy z lubością pastwią się nad bezbronnymi ludźmi. O zimnie, głodzie i poniżeniu, które ma złamać więźnia, upodlić go, pozbawić człowieczeństwa. Zdając te relacje, zaciskał wściekle pięści. Ale także całe to sympatyzujące z nim gremium po raz pierwszy zobaczyło w jego oczach łzy bezsilności i rozpaczy. Dyktator powstania, niezłomny dowódca, który prowadził swoje oddziały na szańce wroga, teraz wściekał się i płakał na oczach wiernego tłumu. „To jest zapłata za moje 35 lat ofiarnej pracy dla Polski, za me życie wypełnione pracą dla dobra publicznego”. Te słowa nie potrzebują komentarza.

Czytaj też: Najdawniejsze dzieje Śląska

Emigracja albo Bereza Kartuska

Po Twierdzy Brzeskiej Korfanty mógł pracować już tylko w opozycji. Wielkim jego dziełem było zjednoczenie śląskiego odłamu chadecji ze strukturami ogólnopolskimi – w tym przedsięwzięciu objął funkcję prezesa zarządu głównego. Gdy siedział w celi z Popielem, zrodziła się idea połączenia ChD z NPR. Ziściła się dopiero jesienią 1937 r. – powstało Stronnictwo Pracy. Ojców pomysłodawców przy tym nie było – od dwóch lat przebywali na emigracji.

Wiosną, w pierwszych dniach kwietnia 1935 r., w willi Korfantego pojawił się nadkomisarz policji Stanisław Brodniewicz z propozycją nie do odrzucenia: emigracja albo więzienie, konkretnie Bereza Kartuska. Wyjechał do Czechosłowacji, gdzie początkowo znalazł dach nad głową u Witosa, mieszkającego na Morawach już dwa lata od zakończenia procesu brzeskiego. Potem przeniósł się do Pragi, otoczony życzliwą opieką przyjaciół: prezydenta Edwarda Benesza i premiera Miliana Hodża. Paszport dyplomatyczny umożliwiał mu polityczne podróże po Europie.

Rok później w szwajcarskiej miejscowości Morges pod patronatem Ignacego Paderewskiego miało miejsce szczególne spotkanie opozycjonistów, którego inicjatorem był gen. Władysław Sikorski. Przybyli generałowie Józef Haller i Marian Januszajtis, płk Izydor Modelski, Korfanty (to on w pierwsze święto Bożego Narodzenia 1918 r. witał w Gdańsku Paderewskiego, przywiózł go do Poznania, co zadziałało jak iskra, która następnego dnia spowodowała wybuch powstania), jeszcze Popiel i Włodzimierz Marszewski. Osiągnięte tam polityczne porozumienie nazwano Front Morges – jego celem była walka z sanacyjną dyktaturą i prowadzoną przez nią zgubną dla kraju polityką zagraniczną.

Czytaj też: Rysowanie granic II RP

Jednym z efektów spotkania było utworzone w następnym roku Stronnictwo Pracy. Sanacyjne władze rozważały wystąpienie o ekstradycję Korfantego, ale uznały, że wobec jego dyplomatycznego statusu i parasola ochronnego najwyższych władz Czechosłowacji nie mają na to szans.

We wrześniu, rok przed wybuchem wojny, po ciężkiej i nieuleczalnej chorobie zmarł syn Korfantego Witold. Ojciec starał się o list żelazny, żeby móc pożegnać się ze swoim dzieckiem i uczestniczyć w pogrzebie. Odmówiono. Choć to wszystko działo się trzy lata po śmierci Piłsudskiego, to jego zwolennicy gorliwie kontynuowali dzieło niszczenia Korfantego. Premier Sławoj Składkowski publicznie zapowiedział, że nie zapobiegnie aresztowaniu Korfantego, gdyby ten pojawił się na katowickim cmentarzu.

Jesień tamtego roku spadła na Korfantego żałobą. Za to w kraju – szczególnie w Warszawie i Katowicach – trwała zwycięska euforia po aneksji Zaolzia. Po zajęciu Kraju Sudetów Czechosłowacja klęczała już przed Hitlerem na kolanach, co sanacyjna żaba postanowiła wykorzystać i podstawiła temu kowalowi własną nóżkę. W dniach, kiedy brzęk polskich szabel zagłuszał rozsądek, Korfanty proroczo pisał: „Tak to wszystko się składa, że zdaje się, iż w nowym roku zbierać będziemy owoce Beckowej polityki i za jej sukcesy płacić rachunek”.

Czytaj też: Rocznica dziwnej wojny. Gdy czeskie wojska weszły do Polski

W marcu 1939 r. hitlerowskie wojska zajęły Czechosłowację, a Korfanty znalazł się na liście najbardziej poszukiwanych wrogów Rzeszy. Schronił się w ambasadzie francuskiej, skąd z paszportem na nazwisko obywatela Francji Alberta Martina przedostał się do Paryża. Wszędzie już unosił się groźny zapach wojny. Korfanty czuje go w nozdrzach i prosi polskie władze o pozwolenie na powrót do kraju. Ma już wprawdzie swoje lata, ale chce brać udział w mobilizowaniu środowisk powstańczych. Jest kwiecień. Mimo odmowy Albert Martin wyrusza do Polski. Dociera statkiem do Gdyni, a potem pociągiem do Katowic, gdzie dzień później zostaje rozpoznany, zatrzymany i przewieziony na warszawski Pawiak.

Jego aresztowanie wywołało wielkie protesty w kraju i interwencje zagraniczne, które po władzy spływały jak woda, choć przez prawie trzy miesiące nie potrafiła postawić mu zarzutów. Stan jego zdrowia pogarszał się w zastraszającym tempie, stąd po 82 dniach Pawiaka został przewieziony do szpitala św. Józefa na Hożej. Wprawdzie zabiegi i operacje nie poprawiały jego stanu zdrowia, to badania wykazały, że objawy owrzodzenia wątroby są typowe dla… zatrucia arszenikiem. Być może ściany więziennej celi były nasączane trucizną. Być może został po prostu otruty.

Zmarł 17 sierpnia 1939 r., miesiąc przed zdradziecką agresją naszego wschodniego sąsiada. Tym samym nie dał satysfakcji naszemu zachodniemu sąsiadowi, który szykował już dla Korfantego gilotynę w katowickim więzieniu na Mikołowskiej. Trzy dni później, mimo niebezpieczeństwa, które już czaiło się na ulicach, zeszło się na pogrzebie blisko 50 tys. osób. Celebrował bp Stanisław Adamski. Wśród żałobników byli m.in. gen. Józef Haller, Wincenty Witos, Popiel, towarzysz więziennej niedoli i szef Stronnictwa Pracy, byli przywódcy endecji i nawet ugrupowań socjalistycznych.

Nie było nikogo z państwowych władz, a wojewoda Grażyński wyjechał na wypoczynek w Beskidy.

O śmierci komisarza plebiscytowego i dyktatora III powstania, który na tacy podał Polsce najpyszniejszy kawałek Górnego Śląska, nie poinformowało katowickie radio. Przed trumną Korfantego nie niesiono poduszek z orderami, ponieważ za życia nie uhonorowano go żadnym odznaczeniem. I dopiero w 1997 r. na tego jednego z pięciu ojców założycieli niepodległej Polski sfrunął Order Orła Białego.

Czytaj też: Spór o śląskie granice

Na łamach „Polonii” pojawił się testament Korfantego: „Wypowiadam gorącą prośbę do ludu śląskiego, by pozostał wierny zasadom chrześcijańskim i swemu przywiązaniu do Polski, by nie ustawał w pracy i poświęceniu, aby z Polski zrobić taką Polskę, jaka jest godna naszych marzeń, Polskę wielką, mocarstwową, Polskę katolicką, praworządną, zawsze sprawiedliwą”.

W czasie publikowania tych słów usuwano jeszcze z filmów dokumentalnych międzywojnia ostatnie kadry z wizerunkiem Korfantego.

Demiurg Górnego Śląska

Kazimierz Kutz mówił o nim, że się za wcześnie urodził. Że pod wieloma względami co najmniej o pół wieku wyprzedził swój czas. Przede wszystko jako demokratyczny polityk i nowoczesny liberalny biznesmen. Dlatego jego życie miało tak niezwykły, zgoła tragiczny przebieg.

Korfanty był demiurgiem górnośląskiej przestrzeni. Udało mu się przyciągnąć do Polski ziemie, które przez sześć wieków nie miały z państwowością polską nic wspólnego. Nigdy nie stanął na czele polskiego rządu, choć był blisko.

Chłodno patrząc – przegrał, bo musiał uciekać z kraju, o który walczył. Ale bez jego szaleńczych marzeń, żeby Górny Śląsk przyłączyć do Polski, w 1922 r. nic takiego nie miałoby miejsca.

Czy Korfantego zniszczyła trucizna? Cóż, bez wątpienia na jego życie dybały służby Rzeszy, dla których pozostawał symbolem niemieckiej krzywdy tamtych czasów. A sanacyjne władze także nie rozpaczałyby po jego śmierci. Józek Krzyk i Basia Szmatloch, autorzy „Silnej bestii”, mówią, że chcieli przypomnieć człowieka, który całe życie o ojczyznę walczył, a po odzyskaniu przez nią niepodległości wylądował w Twierdzy Brzeskiej. Potem został zmuszony do emigracji, a po powrocie z niej wtrącony do lochu. W tym sensie zabiła Korfantego sanacja.

W sensie niewymiernym, trudnym do sprecyzowania, zabiła go szczególna, z wiekiem nasilająca się coraz bardziej nieuleczalna choroba – miłość do Polski.

PS Kiedy próbuje się błądzić przedwojennymi śladami Korfantego, trudno pozbyć się niewesołych refleksji. Tych o zaskakującej analogii wydarzeń, które wtedy działy się na Zachodzie, w III Rzeszy, i na Wschodzie, w ZSRR. Także tych, które dzieją się dziś. Na świecie i w Polsce.

Czytaj też: Najcenniejsza polska dzielnica

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną