Mówiono o nich: dzieci Jánosa Keveya. Przyjechał do Polski rok przed wybuchem II wojny światowej w aurze autorytetu profesora szermierki Węgierskiej Królewskiej Szkoły Sportu Wojskowego i Szermierki. Polska nie była wówczas, jeśli chodzi o sportowy fechtunek, białą plamą (na igrzyskach olimpijskich 1928 i 1932 r. brązowe medale zdobywała drużyna szablistów), ale „transfer” Keveya miał przyspieszyć realizację marzeń o złocie.
Popisowy flesz
Pracę przerwał wybuch wojny. 32-letni major Kevey wrócił na Węgry. Misję w Polsce wznowił w 1947 r., już z oficjalnym tytułem trenera reprezentacji narodowej. Określanie jego podopiecznych mianem „dzieci” nie było przypadkowe. Kevey uczył ich manier, zabierał do kina, do opery i instruował w sprawach randkowego ABC. Miał twardą rękę: wymagał stuprocentowego zaangażowania, hartował zawodników lodowatymi kąpielami, a jeśli któryś miał gorączkę, kazał mu ją wypocić na treningu pod warstwą kilku swetrów. Ale przede wszystkim był autorem szermierczej rewolucji – statyczny sposób walki uważał za przeżytek, kazał zawodnikom skupić się na szybkości i refleksie.
Kevey dostał pod swoje skrzydła pokolenie młodych ludzi, których wojna z jednej strony pokiereszowała psychicznie, ale z drugiej przyspieszyła ich dojrzewanie. Plany na przyszłość mieli sprecyzowane: solidne wykształcenie połączone z mocnym zaangażowaniem w sport, który może dać posmakować lepszego życia. A szermierka – dzięki bohaterom sienkiewiczowskiej Trylogii – rozpalała wyobraźnię.
Bywało, że porównania narzucały się same. Jak w przypadku Wojciecha Zabłockiego. Niski, kruchy, muszący znosić protekcjonalne i pogardliwe spojrzenia tych, którym się w głowach nie mieściło, że może zostać szablistą. Drugi Wołodyjowski.