JOANNA PODGÓRSKA: – Lili Fuchsberg, Zdzisława Katarzyna Grzegorczyk, Catherine Ravet. To wszystko pani?
CATHERINE RAVET: – Tak się życie ułożyło. Urodziłam się w getcie w Borysławiu jako Lili Fuchsberg, ale byłam nią bardzo krótko. Gdy zaczęło się robić niebezpiecznie, rodzice postanowili, że ukryją się z partyzantami w lesie. Mieli jeszcze 11-letnią córkę Minę i 13-letniego syna Aleksa – moje starsze rodzeństwo. Kupili broń, ale Polak, który ją im sprzedał, zadenuncjował ich i zostali zamordowani. Wcześniej mój żydowski ojciec, gdy dowiedział się, że mój przyszły polski ojciec Władysław Grzegorczyk pomaga Żydom, spytał, czy mógłby wziąć niemowlę do przechowania. Miałam wtedy sześć tygodni. Umówili się, że jeśli rodzice przeżyją, Grzegorczykowie mnie oddadzą, jeśli nie – wychowają jako własne dziecko.
Nie była pani jedyną osobą, którą ukrywali?
Wtedy ukrywali jeszcze sąsiadkę Paulinę Silberberg razem z jej dwuletnią siostrzenicą. Ta dziewczynka przez okres ukrycia nie powiedziała ani słowa. Zaczęła mówić dopiero, gdy skończyła się wojna. Do Grzegorczyków trafiła też moja siostra. Aleks wiedział, gdzie zostałam schowana, i ją tam przyprowadził kilka dni po śmierci rodziców. Poprosił, by ją też przechowali, bo on idzie do partyzantki. Mój polski tato próbował mu wytłumaczyć, że jest za młody, że partyzantka to nie jest miejsce dla 13-latka. Ale uparł się zemścić na Niemcach za rodziców. Poszedł i nie wrócił.
Gdzie Grzegorczykowie was ukrywali?
Na razie u siebie w niewielkim domku; pod łóżkami, w szafach. Ale mój polski tato nie mógł patrzeć, jak giną jego żydowscy przyjaciele, przyjmował pod dach kolejne osoby, aż zabrakło miejsca. Mąż Pauliny Silberberg, niezwykle inteligentny i przedsiębiorczy człowiek, miał kartę R, która pozwalała na opuszczanie getta do pracy.