Bestia i piękna
Syndrom sztokholmski: skąd się wzięło to najbardziej fałszywe pojęcie poppsychologii
Na głowie miał damską perukę. Na nosie okulary przeciwsłoneczne, niebieskie. We krwi – narkotyki. Do tego farbowane na czarno wąsy i zwichrzone bokobrody. W czwartek 23 sierpnia 1973 r. przemierzył sztokholmski plac Norrmalmstorg i wszedł do oddziału Sveriges Kreditbanku zaraz po otwarciu. Uzbrojony w nóż, materiały wybuchowe, radio tranzystorowe i pistolet maszynowy zaczął strzelać w sufit i krzyczeć po angielsku z wyraźnym amerykańskim akcentem: „Get down to the floor! The party begins!” (Kłaść się na podłogę! Imprezę czas zacząć!).
Pracownicy i pracowniczki banku wpadli w panikę. Jedna z nich, 23-letnia wówczas Kristin Enmark, po latach przyznała, że w głowie miała wtedy tylko jedną myśl: że to się nie dzieje – „że takie rzeczy to tylko w Ameryce” (wywiad dla „The New Yorkera”). Gdy pod budynkiem pojawiła się policja, napastnik wziął zakładników – mężczyznę i trzy kobiety, w tym Enmark.
Szwedzka policja nie miała doświadczenia w takich sytuacjach. Podobne napady nie zdarzały się wcześniej w tym kraju. Wszyscy w banku – włącznie z napastnikiem – mieli nadzieję, że jego żądania zostaną szybko spełnione. Napad przerodził się jednak w sześciodniową mękę, która odmieniła życie wszystkich biorących w niej udział. I dała początek najsłynniejszemu pojęciu z zakresu psychiatrii.
„Syndrom sztokholmski” jest prawdopodobnie najczęściej używanym i modnym terminem z zakresu (pop)psychologii obok „socjopaty”, „zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych” czy „zespołu stresu pourazowego PTSD”. Stosuje się go dziś w zasadzie do każdej sytuacji, w której osoba poszkodowana odczuwa sympatię wobec sprawcy.
Za autora tego terminu uważa się szwedzkiego psychiatrę Nilsa Bejerota, który pomagał policji podczas napadu na Sveriges Kreditbank, był członkiem zespołu negocjacyjnego.