Najpierw nieco historycznego tła. Przełom 1941 i 1942 r. Japończycy, tuż po skutecznym zaatakowaniu amerykańskiej floty w Pearl Harbor, rozpoczęli ambitną operację utworzenia „Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej”, mającej w deklaracji zjednoczyć i bronić tamtejsze ludy przed zachodnim kolonializmem, oczywiście pod światłym przewodnictwem najsilniejszej w regionie Japonii. Zacząć należało od wymiecenia enklaw zdominowanych przez Europejczyków i Amerykanów. Najpierw, bez jednego strzału, zdominowano posiadłości francuskie, potem armia i flota cesarska w krótkich i niezwykle brutalnych kampaniach zdobyły Hongkong, Malaje, Singapur i Birmę. Dalej na północy celem stały się Holenderskie Indie Wschodnie (holenderskie od XVIII w., z małą przerwą na wojny napoleońskie), bogate w ropę, rudy żelaza, metale kolorowe, kauczuk i ryż.
1 marca 1942 r. została zaatakowana Jawa, broniona dość nieudolnie przez Holendrów przy wsparciu Brytyjczyków, Australijczyków i Amerykanów. Desant ze wschodu i zachodu rozdzielił siły obrońców, a trudny teren nie stanowił przeszkody dla zahartowanych w boju żołnierzy cesarskich. Skracając, cała operacja trwała zaledwie 12 dni. Ostatnim bronionym posterunkiem stało się leżące w głębi lądu miasto Bandung z działającym tam wojskowym lotniskiem. Sława japońskiej armii ją wyprzedzała, nic więc dziwnego, że holenderscy uchodźcy robili, co mogli, by wydostać się z wyspy. Aliancki dowódca zgodził się na ewakuację drogą lotniczą tych wszystkich, którzy mogli pomieścić się w nielicznych samolotach transportowych. Droga nie była bezpieczna, bo nad Jawą i oceanem panowały japońskie myśliwce, ale uciekinierzy uznali, że warto podjąć ryzyko.
Biały Rosjanin
I tu pojawia się pierwszy bohater opowieści. Biały (w sensie, że nie czerwony) Rosjanin, uciekinier z Kraju Rad, pilot i as myśliwski z czasów pierwszej wojny światowej (11 potwierdzonych zwycięstw): Iwan Wasiljewicz Smirnow. Miał wówczas 47 lat, od 20 latał w barwach azjatyckiej sekcji KLM, wyznaczał i eksplorował nowe trasy, należał więc raczej do kategorii pionierów niż dorożkarzy lotnictwa. Jego transportowy, dwusilnikowy DC-3 PK-AFV Pelikaan z czterema członkami załogi i ośmioma pasażerami wystartował z Bandung o 1:15 w nocy. Zanim jednak do tego doszło, Smirnow otrzymał zapieczętowany pakiet, który po wylądowaniu miał przekazać przedstawicielowi australijskiego CommBanku.
Czytaj też: Zapomniany Post
Wszystko szło dobrze aż do wybrzeży Australii. Ale ok. 9 rano samotnego DC-3 zauważyły japońskie myśliwce, powracające z bombardowania Broome, nadmorskiej bazy lotniczej, do której właśnie leciał Smirnow. Trzy myśliwce Zero zaatakowały transportowiec, zapalając mu lewy silnik i trafiając w kadłub. Dwa pociski raniły Smirnowa, śmiertelnie postrzelona została Maria Van Tuyn, trzymająca na kolanach 12-miesięcznego syna Johannesa. Tylko pięciu z dwunastu ludzi na pokładzie nie odniosło mniejszych czy większych ran. Pilot cudem zdołał wymanewrować japońskie myśliwce, zapewne wracające do bazy z pustymi już zbiornikami, i wbrew procedurze z wypuszczonym podwoziem wylądował na plaży. To zresztą uratowało rozbitków – w trakcie lądowania prawa opona pękła, DC-3 zrobił cyrkiel i ostatecznie zatrzymał się w płytkich falach, które ugasiły pożar silnika. Dodajmy jeszcze, że Japończycy przekazali pozycję holenderskiej maszyny swoim, więc niebawem nad plażę nadleciał wrogi wodnosamolot i obrzucił go bombami, na szczęście niecelnie.
Ocaleni
Ale gehenna rozbitków dopiero się zaczynała. Na pokładzie nie było ani medykamentów, ani zapasów wody i pożywienia, przez rozbite radio nie można było wezwać pomocy, a nikt z ocalałych nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdują. Pierwszy zmarł ciężko ranny pasażer, po nim Maria Van Tuyn, potem jeszcze dwie osoby. Zdrowi mężczyźni wyruszyli na poszukiwanie pomocy, ale tylko błąkali się bezradnie po wybrzeżu. Dopiero piątego dnia po katastrofie jeden z nich spotkał Aborygena z ludu Nyul Nyul. Ten, choć nie znał żadnego języka, w którym mógłby się porozumieć z ocalałymi, zrozumiał, że potrzebują pomocy i zawiadomił mieszkającego w pobliżu niemieckiego misjonarza. Natychmiast zorganizowano ekspedycję ratunkową, niestety, tuż przed jej przybyciem zmarł mały Johannes. Ośmiu ludzi, w tym ciężko ranny Smirnow, przeżyło.
Czytaj też: Douglas Corrigan, szalony pogromca Atlantyku
Ale co stało się z tajemniczym pakietem? Przedstawiciel CommBanku zdradził, że znajdowały się w nim diamenty o łącznej wartości 300 tys. ówczesnych funtów australijskich (ponad 50 mln współczesnych złotych!). Ale pakiet zniknął. Nie miał go Smirnow, nie znaleziono go we wraku samolotu ani w jego pobliżu.
Po kilku tygodniach w okolicach Kimberly diamenty zaczęły wypływać na powierzchnię. Ktoś kupił puszkę tytoniu, płacąc za nią... 11 kamieniami, u chińskiego krawca znaleziono ponad 400 kamieni, było też wiele innych podobnych historii. Policja podjęła wreszcie śledztwo, które doprowadziło do zidentyfikowania ponad 60 osób mających w posiadaniu nieco ponad 2 tys. diamentów – znikomą część zaginionego skarbu. Wreszcie na policję zgłosił się Jack Palmer, właściciel niewielkiego, dwumasztowego lugiera, który na biurko prowadzącego sprawę inspektora wysypał 4 tys. diamentów. I opowiedział, jak wszedł w ich posiadanie.
Znaleźne
Tydzień po katastrofie holenderskiego DC-3 Plamer płynął do Broome, niemal wyludnionego po japońskim nalocie, gdzie chciał uzupełnić zapasy. O wypadku wiedział już wcześniej od miejscowego latarnika. Wracając, postanowił odwiedzić miejsce katastrofy – do opuszczonego wraku dopłynął łodzią, wszedł do wnętrza i zaczął je przeszukiwać. Gdzieś pomiędzy siedzeniami znalazł nietknięty, zapieczętowany pakiet, leżący sobie na metalowej podłodze maszyny. Palmer złamał pieczęcie i zobaczył diamenty. Oszołomiony, nie potrafił oszacować, z jakim bogactwem ma do czynienia. Wrócił na pokład lugiera i pożeglował na północ. Po drodze napotkał inny żaglowiec, którym płynęli dwaj uciekinierzy z Broome – James Mulgrue i Frank Robinson. Palmer nie umiał utrzymać języka za zębami i opowiedział im o kamieniach. We trzech zastanawiali się, czy nie należałoby zwrócić kamieni, ale doszli do wniosku, że należy im się jakieś znaleźne. Palmer podzielił się z żeglarzami, dając każdemu po... łyżce diamentów (niebawem zresztą ukradzionych przez jakąś przedsiębiorczą Australijkę). Resztę zachował dla siebie.
Nie na długo jednak, bo kamienie zaczęły krążyć jako zastępcza waluta. Wreszcie sprawa zrobiła się tak głośna, że Palmer postanowił oddać władzom resztę skarbu. Tyle że razem z diamentami zwróconymi przez Palmera odzyskano 6130 kamieni za ok. 20 tys. funtów – z pakietu, przypomnijmy, o wartości szacowanej na 300 tys. funtów. Reszta się rozpłynęła.
Czytaj też: Jak niemiecki myśliwiec ocalił wroga
Palmer, Mulgrue i Robinson stanęli przed sądem, ale nie zostali skazani – sędzia uznał, że nikt nie byłby w stanie oprzeć się tej pokusie. W sumie dość przykra konstatacja.
Iwan Smirnow po wyleczeniu wrócił za stery; do końca wojny latał jako pilot transportowy w lotnictwie amerykańskim. Otrzymał trzy wysokie odznaczenia, w 1949 r. przeszedł na emeryturę.