Bruce W. Carr
Urodził się w 1924 r. w małym miasteczku w stanie Nowy Jork. Gdzieś w pobliżu musiało być lotnisko, bo decyzję o zostaniu pilotem podjął już we wczesnej młodości. Mając zaledwie 15 lat, pierwszy raz usiadł za sterami, trzy lata później, czyli już po przystąpieniu USA do wojny, zaciągnął się jako kadet do programu szkolenia pilotów, a że miał już za sobą nieco przelatanych godzin, zakwalifikował się na przyspieszone szkolenie dla pilotów myśliwskich. Latał przez rok na solidnym P-40 (jak o nim kiedyś napisał Bohdan Arct, „był on amerykańskim dowodem na to, że nawet cegłą z odpowiednio potężnym silnikiem można latać”), w kabinie którego spędził 240 godzin. Ma to pewne znaczenie w kontekście tego „przyspieszonego szkolenia”, bo – dla porównania – w 1944 r. nowy pilot myśliwski w Niemczech szkolił się godzin... kilkanaście, skutkiem czego w starciu nawet z amerykańskim nowicjuszem szanse miał raczej niewielkie.
Carr trafił do jednostki bojowej w lutym 1944 r., przydzielono go do dywizjonu myśliwców wchodzącego w skład 9. Armii Lotniczej. I tam przesiadł się ze stareńkiego P-40 na nowego Mustanga P-51. Jak przystało na młodego Amerykanina, Carr zakochał się w Mustangu od pierwszego wejrzenia, i nic dziwnego, bo nie było wówczas na niebie lepszego myśliwca. Pierwszego zwycięstwa mu nie zaliczono – Carr gonił na niskim pułapie jakiegoś nieszczęsnego Niemca w Bf 109, pilot messerschmitta nie wytrzymał nerwowo i wyskoczył, zabijając się, zanim otworzył się spadochron. Amerykanin twierdził co prawda, że „przestraszył Niemca na śmierć”, ale jedyne, co otrzymał za ten wyczyn, to reprymendę za „zbyt agresywny styl latania”. Później było już lepiej – najpierw przyznano mu pół zestrzelenia FW 190, a we wrześniu w jednym locie zniszczył aż trzy FW 190.