Obszarem intymnych rytuałów były mieszkania. „Zapadła decyzja o budowie 7 domów z mieszkaniami rotacyjnymi. W budowie mają uczestniczyć ich przyszli lokatorzy” – donosiła przed 30 laty „Trybuna Ludu”. Był to ciekawy przypadek zastosowania w socjalistycznej praktyce znanej sentencji o mężczyźnie, który powinien w swym życiu zbudować dom, zasadzić drzewo i przepłynąć morze. Drzewa sadziło się na partyjnych czynach, a morze przepływali nieliczni, bez błogosławieństwa władzy, na ogół w kajakach – do Szwecji.
Prawdziwi szczęściarze zasiedlali mieszkania otrzymane ze spółdzielni po zwyczajowym 20-letnim oczekiwaniu. Towarzyszyła temu zawsze ceremonia przesunięcia (oczywiście z pomocą fachowca) kuchenki, która z zasady stała nie tam, gdzie powinna. Następnie uszczelniało się okna i obijało drzwi wejściowe ohydną dermą. Wraz z sąsiadami instalowało się także kratę oddzielającą klatkę schodową od części korytarza. W tak przygotowanej warowni obywatel mógł się wreszcie umościć.
Wybór mebli nie nastręczał trudności; kupowało się to, co było. A zatem przede wszystkim wielofunkcyjne meblościanki oraz dwufunkcyjne ławy (stoliczek, a po rozłożeniu stół) oraz siedziska (kanapa, a po rozłożeniu łóżko). W domu Polak pożywiał się często tzw. substytutami. A więc zamiast flaczków wołowych – flaczki z kalmarów, na drugie danie kotlet mielony z soi lub schabowy z kryla, na popitkę polo-kokta, na deser – wyrób czekoladopodobny i kawa. Tę ostatnią należało jednak zemleć w najbliższym sklepie spożywczym (usługa bezpłatna).