Dziesiątki dziennikarzy zgromadzonych w sali Pałacu Namiestnikowskiego i miliony Polaków przed telewizorami przysłuchiwały się wystąpieniu wicepremiera. Szef finansów obiecywał przede wszystkim krew, pot i łzy. Mówił: „Już sama likwidacja deficytu budżetowego i galopującej inflacji jest dla każdego rządu trudnym zadaniem. Nasz ma jednocześnie uratować majątek narodowy przed rozpadem i zmienić niemal wszystko, w dodatku ucząc się w tym czasie rządzenia. Nie jest to sytuacja do pozazdroszczenia. Przed zadaniami tymi staje jednak nie sam rząd, ale my wszyscy. Nam też nie ma czego zazdrościć”.
Koncepcja wicepremiera i ministra finansów opierała się na dwóch generalnych założeniach: jak najszybciej powstrzymać wzrost cen i przebudować strukturę własnościową w gospodarce. Ceną za uzdrowienie gospodarki państwa miały być spadek produkcji, masowe upadłości państwowych przedsiębiorstw, wreszcie pojawienie się bezrobocia, zjawiska oficjalnie nieznanego w realnym socjalizmie. W dodatku odczuwalnej poprawy w gospodarce należało się spodziewać nie wcześniej niż za rok.
„Wierzymy, że społeczeństwo rozumie, że mamy historyczną szansę zmian nie tylko politycznych, ale także ekonomicznych – powiedział wicepremier. – Wierzę w dojrzałość społeczeństwa”. I dodał: „Istnieje naturalna tendencja do porównywania tego, co będzie, z tym, co jest. Należy jednak także porównywać to, co będzie, z tym, co by było, gdyby nadal królowała u nas gospodarka nakazowa, rozdzielcza, scentralizowana. Niewątpliwie sytuacja byłaby wtedy jeszcze gorsza”.
Ekonomiczna Katastrofa
Tymczasem sytuacja była wystarczająco dramatyczna już w momencie startu reform.W Polsce szalała hiperinflacja. „Gazeta Wyborcza” podrożała od maja do grudnia czterokrotnie (z 50 do 200 zł), co i tak było podwyżką niezwykle umiarkowaną, zważywszy, że w tym samym okresie cena papieru wzrosła prawie dziesięciokrotnie. Inflacja roczna w grudniu 1989 r. zbliżyła się do 750 proc., a Narodowy Bank Polski wprowadził do obiegu banknoty 50- i 200-tys. Polacy gwałtownie ubożeli. „W końcu roku w rękach ludności znajdowały się zasoby pieniężne o trzykrotnie niższej sile nabywczej niż na początku roku” – donosiła prasa.
Dla socjalistycznej gospodarki gwoździem do trumny okazała się sierpniowa decyzja rządu Mieczysława Rakowskiego o uwolnieniu cen żywności. W warunkach państwowego monopolu krok ten okazał się początkiem katastrofy. W ciągu jednej nocy owoce, jajka, mięso podrożały kilkakrotnie. Chłopi woleli magazynować zboże, niż zamieniać je na banknoty, które z tygodnia na tydzień traciły na wartości. Pod koniec wakacji w większych miastach zaczęły się ustawiać kolejki po chleb. „Brak cukru, papierosów, zapałek, mydła, alkoholu. Urynkowienie żywności wyśrubowało ceny i zniosło gwarancje kartkowe, a zaopatrzenie po dawnemu fatalne i bez perspektyw” – odnotowano w raportach Sekretariatu KC PZPR.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia po odzyskaniu niepodległości nie były dla Polaków łatwe. Zakupom jedzenia na wigilijny stół nie towarzyszyły już sceny szturmów na sklepy, znane z okresu PRL, jednak towarów nadal brakowało. „Nie wiadomo, czy wszyscy kupią szynkę i baleron – pisała „Gazeta Wyborcza” o sytuacji na warszawskim rynku – bo jak na razie w sklepach widać jedynie śladowe ilości tych wędlin. Zakłady mięsne na Żeraniu – jak poinformował nas dyrektor ds. produkcji – ostatnią partię półtusz kupiły z zakładów w Ełku bez szynek, które wyeksportowano wcześniej. Więcej wędlin nie będzie, bo nie ma z czego ich robić, nie ma również zapasów, które zbierano zazwyczaj w październiku i listopadzie”.
Mimo coraz gorszych warunków życia nastroje społeczne jesienią 1989 r. były dobre. Rząd Tadeusza Mazowieckiego cieszył się rosnącym poparciem, które w listopadzie przekroczyło 80 proc. Również szeregi optymistów powiększały się z miesiąca na miesiąc – 57 proc. Polaków ufało, że w ciągu trzech lat nastąpi poprawa ich warunków życia.
Reformy, ochrzczone planem Balcerowicza, od początku spotkały się również z krytyką prasy. Jedni zarzucali mu, że jest „zbiorem pobożnych życzeń”, „naiwnym idealizmem”, „kontynuacją komunistycznych pseudoreform”, „historycznym oszustwem”, inni oskarżali ministra finansów o doktrynerstwo, ślepy radykalizm i brak wyobraźni co do społecznych kosztów transformacji. Pisano, że zamiast drogi ewolucyjnych przemian wybrał „skok na beton z podniesionej urynkowieniem wysokości”.
Tymczasem w Ministerstwie Finansów trwała walka z czasem. Nowe prawo trzeba było uchwalić jak najszybciej, tak żeby zaczęło obowiązywać 1 stycznia 1990 r. W przeciwnym razie Polska mogłaby nie otrzymać obiecanego przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy miliarda dolarów funduszu stabilizacyjnego, który był niezbędnym warunkiem wprowadzenia sztywnego kursu dolara – fundamentu polityki antyinflacyjnej. Sejm miał zająć się rozpatrzeniem projektów 17 grudnia na specjalnej sesji zwołanej po raz pierwszy w historii w niedzielę.
W odziedziczonym po PRL systemie gospodarczym wymienić należało właściwie wszystko. Po Warszawie krążył wtedy dowcip, że ekipa Mazowieckiego otrzymała talerz zupy rybnej z zadaniem przerobienia jej na akwarium.
Przedstawiając pakiet 14 ustaw i rozporządzeń Balcerowicz mówił: „Decyzje Sejmu w sprawach, których dotyczą przedłożone dokumenty, przesądzą w istocie o dokonaniu przełomowych zmian w polskiej gospodarce. Nasza propozycja to gospodarka oparta na mechanizmach rynkowych, o strukturze własnościowej występującej w krajach wysoko rozwiniętych, otwarta na świat. Gospodarka, której reguły są dla wszystkich jasne: liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce, chęć do pracy. Trzeba zerwać z fałszywą grą, w której ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci. Alternatywa, którą proponujemy, to życie udane zamiast udawanego”.
Plan Balcerowicza zakładał niemal całkowite zniesienie kontroli cen, przy jednoczesnym ograniczeniu płac poprzez wprowadzenie podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń, tzw. popiwku – miało to zmniejszyć ilość pieniądza w obiegu i zahamować inflację. Kolejnymi filarami rządowego planu było zniesienie ulg i dotacji, wprowadzenie wewnętrznej wymienialności złotego, uchylenie stałych stawek oprocentowania kredytów (które za sprawą inflacji były dotąd raczej formą darowizn ze Skarbu Państwa), oddzielenie banku centralnego od budżetu, wreszcie – prywatyzacja majątku państwowego.
Minister finansów nie ukrywał, że czas nagli. Po tygodniu wytężonej pracy Sejm uchwalił wszystkie akty prawne. Nazajutrz w ekspresowym tempie trafiły na biurko prezydenta Jaruzelskiego, który natychmiast je podpisał. Za dwa dni plan Balcerowicza miał stać się obowiązującym prawem.
„W przededniu Nowego Roku polskie społeczeństwo piło, śpiewało i tańczyło na ulicach, ponieważ świętowało rok, który przyniósł koniec dominacji komunistycznej. W dniu Nowego Roku obudziło się zupełnie wytrzeźwiałe. W sklepach w całym kraju cena chleba miała wzrosnąć o 40 proc., cena szynki o 55 proc., ceny elektryczności i gazu skoczyły o 400 proc., węgla o 600 proc. Ceny benzyny wzrosły o 100 proc.” – napisał „Newsweek”.
„Lawina ruszyła – donosiła w pierwszych dniach stycznia „Gazeta Wyborcza”. – Nowe ceny w nowym roku tak naprawdę zaczęliśmy poznawać w środę. […] W Poznaniu ceny mięsa są przeciętnie dwa razy wyższe niż w ubiegłym tygodniu – schab 20 350 zł (poprzednio 11 050), a wołowina bez kości 15 500 zł (8900 zł). Horrendalnie podrożały wędliny – kiełbasa krakowska z 11 750 do 30 400 zł, kiełbasa zwyczajna z 7250 do 12 300 zł”. Początkową dezorientację rychło zaczęły zastępować szok i przerażenie. „Oni tam chyba powariowali i chcą, aby nas tu w sklepach klienci pobili” – żaliły się reporterowi ekspedientki sklepu Społem.
Program Balcerowicza
Największą trwogę budziły błyskawicznie rosnące ceny produktów pierwszej potrzeby, przede wszystkim jedzenia: „Chleb najważniejszy! Skok ceny o 800 zł przez jedną noc? przerażające. Jeden bochenek dziennie to 70 tys. zł na miesiąc. A ja zarabiam 280 tys. zł. Podnieśli mi czynsz, światło, Jezus!”.
Do kancelarii Ministerstwa Finansów nadchodziły listy z całego kraju. Wiele z nich zawierało złorzeczenia i inwektywy, najwyraźniej formułowane przez ludzi zagubionych w nowej rzeczywistości i nierozumiejących sensu zachodzących przemian. „Zwracam się do Pana, jako jednego z hersztów tej solidarnościowej bandy rozbójniczej, która dzięki naiwności społeczeństwa dorwała się do koryta i władzy – pisała mieszkanka Warszawy. – Nie wierzę, że wasz rząd ma jeszcze jakieś poparcie społeczeństwa. Prowadzicie politykę eksterminacji narodu. To nie jest żaden program uzdrowienia gospodarki, tylko ludobójstwo. Działania wasze zmierzają do zniszczenia rolnictwa i przemysłu wydobywczego”.
„Piszemy do Pana w imieniu wszystkich Polaków, którym dzieje się krzywda – czytamy w innym liście. – My też jesteśmy z Solidarności, ale nie spodziewaliśmy się, że rząd może być na usługach Żydów i Niemców. Cała Polska wie, że cały rząd RP to Żydzi. Mówi się, że jedna banda zastąpiła drugą. Macie ciepłe posady, każdy co najmniej 10–15 mln i mówicie, że do zakładów się nie wtrącacie. Idealna żydowska przebiegłość”.
Istotnie pierwsze tygodnie zdawały się potwierdzać wizje najzagorzalszych przeciwników planu Balcerowicza. Inflacja miesięczna w styczniu wyniosła 80 proc. zamiast planowanych 45. Dramatyczny okazał się spadek produkcji – blisko 30 proc. w stosunku do grudnia. Menedżerowie państwowych przedsiębiorstw nie umieli radzić sobie w warunkach wolnego rynku i dopasowywać profilu produkcji do jego potrzeb ani też pozyskiwać nowych klientów. Wielu uważało zresztą, że obecna reforma podobnie jak wszystkie poprzednie to propagandowy humbug – i nie ma co się nią przejmować, tylko trzeba przeczekać.
W efekcie ruszyła lawina bankructw: upadające fabryki nie mogły uregulować zaległych zobowiązań wobec kooperantów i odwoływały nowe zamówienia. Utrata płynności finansowej stała się pułapką, w której grzęzły kolejne zakłady. Desperacko szukając oszczędności dyrektorzy wręczali pracownikom wypowiedzenia, zostawiając tylko najbardziej niezbędnych – w ten sposób bezrobocie ukryte przekształcało się w rzeczywiste. W styczniu bez pracy było zarejestrowanych już 56 tys. osób (miesiąc wcześniej – 9 tys.), do końca roku liczba ta przekroczy milion dwieście tysięcy.
Mimo drastycznego obniżenia siły nabywczej społeczeństwa, zwłaszcza w pierwszych miesiącach transformacji, wyniki badań opinii publicznej okazywały się zaskakująco dobre. „Gazeta Wyborcza” pisała na początku lutego: „Jednej trzeciej badanych w ostatnią niedzielę przez CBOS zabrakło w styczniu pieniędzy, połowa podejmowała dodatkową pracę. Prawie wszyscy muszą z czegoś rezygnować. Ponad połowa nie oczekuje poprawy w lutym. Mimo to dwie trzecie ludzi wierzy w program Balcerowicza, a blisko połowa sądzi, że im samym się poprawi. Aż 67 proc. ludzi sądzi, że dzięki programowi Balcerowicza Polska otrząśnie się z trudności, a tylko 10 proc., że przeżywamy kolejny krok na drodze do upadku. 45 proc. uważa, że wszystkie ważne sprawy kraju są w dobrych rękach”.
Inflacja hamuje!
W codziennych rozmowach obok skarg i złorzeczeń pojawiały się też głosy poparcia i satysfakcji. „Jestem już na emeryturze od 1982 r. i pobieram 703 000 zł miesięcznie – pisał w liście do Balcerowicza emerytowany stoczniowiec z Gdańska. – Nie trzeba nikogo przekonywać, jak trudno jest wyżyć za te pieniądze, lecz z satysfakcją stwierdzam, że moja emerytura dzięki Panu są to prawdziwe pieniądze, za które choć skromnie, lecz mogę wszystkiego po trochu kupić. Jestem przekonany, że córka moja będzie już żyć w normalnym kraju z normalną gospodarką”.
Jednym ze źródeł niesłabnącego poparcia mogły być przemiany w sferze kultury politycznej. Ekipa Mazowieckiego komunikowała się ze społeczeństwem zupełnie inaczej niż poprzednie gabinety. Slogany w rodzaju „Program partii programem narodu” zastąpiono rzeczową argumentacją. Twarzą solidarnościowego rządu stało się oblicze Jacka Kuronia – minister pracy niestrudzenie jeździł po kraju i spotykał z mieszkańcami, wysłuchiwał skarg i tłumaczył sens tego, co działo się dookoła. Jego bezpośredni sposób bycia budził zaufanie, pozwalał nawiązać kontakt nawet z tymi, w których reformy Balcerowicza uderzyły najboleśniej. Cotygodniowe pogadanki Kuronia transmitowane przez telewizję gromadziły przed odbiornikami przeszło 12 mln widzów – wynik na poziomie meczu piłkarskiego reprezentacji narodowej.
Z drugiej strony sytuacja gospodarcza pod pewnymi względami zaczęła się jednak poprawiać. Błyskawiczny rozwój ulicznego handlu stworzył wreszcie pożądaną konkurencję dla państwowych molochów. Z bagażników samochodów, łóżek polowych i metalowych straganów sprzedawano chleb, ryby, owoce, mięso, a także pierwsze kolorowe produkty sprowadzane z Zachodu. Dzięki temu w lutym inflacja gwałtownie wyhamowała: do końca roku ceny będą rosnąć „zaledwie” o kilka procent miesięcznie.
„Za jednym zamachem makroekonomiczny cud odesłał w przeszłość puste półki i niekończące się kolejki z czasów komunizmu – relacjonował w lutym reporter „Wall Street Journal”. – Polacy nie muszą już wymykać się z pracy, żeby w ścisku stać po płaszcz lub suszarkę. Wiedzą, że w sklepach nie zabraknie płaszczy, suszarek i wszystkiego, na co polowali przez lata. […] Podczas gdy polityczne rewolucje buzują od Berlina po Władywostok, Polska boryka się z trudnym zadaniem, które większość krajów Europy Wschodniej ma wciąż przed sobą – rewolucją w gospodarce”.
Zaskakujące, że hasło „Balcerowicz musi odejść” – rzucone przez OPZZ wiosną 1991 r. – zdobyło popularność właśnie wtedy, gdy stworzony przez ministra program ratowania gospodarki dowiódł swojej skuteczności.