W październiku 1961 r. mecenas Robert Servatius już wiedział, że pętla coraz mocniej zaciska się wokół szyi jego klienta Adolfa Eichmanna i że najwyższy wymiar kary dosłownie wisi w powietrzu. Setki zeznań świadków, byłych więźniów obozów koncentracyjnych, stworzyły w jerozolimskiej sali sądowej atmosferę tak gęstą, że trudno było oddychać. Od pierwszego dnia procesu Servatius i jego pomocnik, 29-letni adwokat Dieter Wechtenbruch, ustalili, iż nie będą tych zeznań kontestować. Każda próba podważenia prawdomówności ludzi osmalonych dymem krematoriów wywołałaby powszechne oburzenie. Tylko jakaś magiczna karta, wyciągnięta z rękawa w ostatniej chwili, mogłaby zmienić wyrok. Niemiecki obrońca obersturmführera SS, odpowiedzialnego za zagładę setek tysięcy Żydów, sądził, że kartę taką posiada.
Servatius był prawnikiem doświadczonym w tej materii: już w procesie norymberskim, w 1946 r., próbował uchronić od stryczka Fritza Sauckla, pełnomocnika Trzeciej Rzeszy ds. zatrudnienia przymusowych robotników. Udało mu się udowodnić, że wbrew niektórym świadectwom Sauckel nie był osobiście odpowiedzialny za tragiczny los 5 mln hitlerowskich niewolników. Historycy, którzy analizowali później przebieg procesów norymberskich, twierdzili jednak, że nawet najlepiej udokumentowana argumentacja prawna nie przemawiała do opinii publicznej i że choćby z tego powodu los oskarżonego był z góry przesądzony.
Opinia publiczna w Jerozolimie skazała Eichmanna na śmierć jeszcze przed rozpoczęciem procesu. W gruncie rzeczy ogromna większość społeczeństwa – w przeciwieństwie do kilku intelektualistów, a nawet członków gabinetu rządowego – pragnęła zobaczyć go na szubienicy od dnia, w którym premier Dawid Ben Gurion ogłosił w Knesecie dramatyczny komunikat o jego porwaniu przez agentów