Piotr Pytlakowski: – Jak pani zamieszała się w ten węgiel?
Barbara Kmiecik: – Długa historia. W 1982 r. otworzyłam firmę budowlaną, wykonywałam remonty. Mój ówczesny mąż miał dziewięciu braci, potrafili robić tynki ręcznie. Grupa Kmiecików była rozchwytywana, piękne roboty braliśmy, mieliśmy uprawnienia pracowni konserwacji zabytków, remontowaliśmy też obiekty zabytkowe. Miałam przyjaciółkę, była konserwatorem miejskim w Katowicach i ona mnie zapoznała z tym środowiskiem.
Znała się pani na tym?
Mąż mnie nauczył. Jeździliśmy do jego rodziców na wieś i kazał mi w stodole tynkować; ściana była goła, kielnia, paca, rajbetka i musiałam przy nim rajbować, czyli zacierać, narzucać. Ale w firmie nie tynkowałam, robiłam kosztorysy, prowadziłam ją. Firma się rozwijała. Pracowaliśmy dla spółdzielni mieszkaniowych, kościołów. A potem wzięliśmy się za roboty górnicze. Weszłam w ten interes trochę z zazdrości. W 1984 r. kupiłam sobie Volvo 340 GS, niebieskie z przyciemnionymi szybami. Kilka lat później mój kolega z branży budowlanej zaczął jeździć lepszym samochodem niż ja. Okazało się, że on wykonuje roboty górnicze.
Znała się pani na tej branży?
To była budowa instalacji w kopalniach, pod ziemią. Nie znałam się, ale szybko to przyswoiłam. Znałam bardzo dobrze Mirka Majora, dyrektora Kopalni Staszic. On na początku szefował tam PZPR, a potem był bardzo solidarnościowy. A później go zastrzelili, gazety o tym dużo pisały. (W 1994 r. dyrektora Majora z niewyjaśnionych do dzisiaj motywów zastrzelił Zbigniew M.). Dzięki temu Mirkowi zeszłam pod ziemię, ale w jego kopalni to długo nie trwało.
Mój pracownik miał kuzyna, dyrektora w kopalni Murcki; tam poszliśmy ze Staszica.