Z tak totalitarną władzą nie sposób żyć – skomentował parę dni temu wybory samorządowe poseł PiS Joachim Brudziński. Przyklasnął mu Adam Lipiński, partyjny kolega: trzeba walczyć z totalitaryzmem jak za czasów komuny. Pójdą zatem obaj 13 grudnia na czele pisowskiego marszu w Warszawie, a obok nich biskupi – oczywiście jeśli będzie chciało im się iść – oraz działacze Solidarności, „niepokorni” prawicowi dziennikarze i Jerzy Zelnik. Pójdą śmiało, patrząc prosto w lufy zomowskich karabinów. Pójdą, by w walce z totalitaryzmem paść na bruk za demokrację przepędzoną z Polski przez Tuska, Kopacz i innych sprzedawczyków. Jak się ten marsz zacznie, niewiele mnie obchodzi. Ważniejsze, czym się skończy. Największym zwycięstwem demonstrantów byłoby pokojowe rozebranie Belwederu do fundamentów, ale trudno na to liczyć. Mam tylko nadzieję, że ten pełen troski partyjny pochód z białymi i czerwonymi różami nie skończy się jak Wojna Dwóch Róż w średniowiecznej Anglii.
W 33 rocznicę ogłoszenia stanu wojennego na ulicach stolicy zabraknie jednak kilku jasnych postaci. Wśród nich Zbigniewa Girzyńskiego, który z własnej woli dołączył do tzw. madryckiej trójki, bo tak samo jak oni nie ma sobie nic do zarzucenia. Ten bezkompromisowy moralizator zawsze wskazywał drogę prawdy, uczciwości i odpowiedzialności. To on trzy lata temu wieszczył powstanie literatury posmoleńskiej, która będzie kontynuacją dzieła wielkich romantyków. Młode pokolenie – mówił wówczas Girzyński – zatęskni za wartościami, które reprezentował prezydent Lech Kaczyński, i zacznie pisać. O czym? O dzwonie Zygmunta, trasie przejazdu karawanu z trumną i tłumach na pogrzebie. Poseł (wtedy PiS) odkrył też przed nami bogactwo nowych tematów maturalnych, m.in. „Odrodzenie się ducha patriotycznego po 10 kwietnia 2010 r.