W 1928 r. jedna z najtęższych głów ekonomii John Maynard Keynes w eseju „Możliwości ekonomiczne naszych wnuków” prognozował, że ludzkość tak się wzbogaci, by dzień pracy w 2028 r. trwał trzy godziny. Wtórowali mu piewcy nowych technologii i automatyzacji. Rozmiary globalnej gospodarki powiększyły się siedmiokrotnie, ale z czasem pracy noblista przestrzelił dramatycznie. Wnuki, czyli nawet najzamożniejsi Europejczycy, zasuwają co najmniej 35 godzin tygodniowo. Polak – coraz dłużej. Z bilansów czasu GUS w 2003 i 2013 r. wynika, że poświęca on pracy o 12 proc. więcej niż 10 lat wcześniej. Firma Sedlak&Sedlak zapytała: Czy zostajesz po godzinach. Trzy czwarte odpowiedziało: Tak!
Kto nabija tę statystykę, która regularnie ustawia nasz kraj w europejskiej (II miejsce wg Eurostatu) i światowej czołówce (IV miejsce wg OECD)? Najwięcej pracują zarabiający poniżej 3 tys. zł i powyżej 7,5 tys. zł. Ponad 8 godzin dziennie pracuje po 40 proc. rolników i samozatrudnionych (Work Service). W sumie w każdej warstwie społecznej zdarza się harować ponad normę ustaloną prawem pracy. W każdej z trochę innych powodów. Skutki odczujemy wspólnie.
Klasa niższa, zmianowo-taśmowa
Praca, czy też bycie w pracy, nieomal doszczętnie wypełnia życie przede wszystkim połowy pracowników z wykształceniem zawodowym. To ci tkwiący w letargu ochroniarze na kolejnej, trzeciej zmianie, po 5 zł za godzinę. Najpierw dla firmy A, potem B, następnie C. Choć to tak naprawdę ta sama firma, tylko podzielona na spółki, żeby umknąć Państwowej Inspekcji Pracy. To zasypiający w drodze tirowcy i maszyniści, bo w tych zawodach normą jest nietrzymanie norm. To znieczulony, wypalony personel w szpitalach.
Z ubiegłorocznego sprawozdania Państwowej Inspekcji Pracy: połowa skontrolowanych pracodawców nie ma żadnego udokumentowanego systemu czasu pracy.