Starostwo w Kluczborku, delikatesy w Łazach, sklep odzieżowy w Wejherowie i studio paznokci na warszawskiej Pradze. Biłgoraj, Bełchatów, Gliwice, Malbork, Nysa, Rybnik, Mogilno. Tysiące kobiet, które ubrały się w czerń, idąc do pracy w podstawówkach, na pocztach, w przychodniach, na uniwersytetach, lotniskach – w Zielonej Górze, Gdańsku, Warszawie, Krakowie. Oraz w Indonezji i Tajlandii – w Asian Divers nie robią dzisiaj nurkowań. W Warszawie nieopodal siedziby PiS na Nowogrodzkiej – też czarne kobiety. Na Zamkowym – demonstracja. W POLITYCE – pogotowie strajkowe. Kobiety szukające odpowiedzi na pytanie, w jakiej właściwie rzeczywistości żyjemy – i co dalej? Na koniec sama pomysłodawczyni, Krystyna Janda, odwołująca spektakl o Marii Callas. Przeproszeni widzowie mogą wymienić bilety na inne terminy.
Czarny poniedziałek, spontanicznie ogłoszony w internecie, wbrew obawom, że czerń założą głównie kobiety z wielkomiejskich biur, zorganizował się szeroko. Nawet jeśli rzucony przez Krystynę Jandę pomysł, żeby zastrajkować, jak w 1975 r. kobiety na Islandii, wydawał się z gatunku rozpaczliwych.
Przed poniedziałkiem była jeszcze seria demonstracji. Pierwsze w kwietniu, gdy prawicowe stowarzyszenie Ordo Iuris zaczęło zbierać podpisy pod projektem ustawy delegalizującej aborcję – przeszły bez większego echa. Długo wydawało się, że nie będzie nawet burzy w szklance wody. Ot, temat zastępczy – znów ciąże, gdy w tle jest pękający budżet, zmiany w rządzie. Pokrzyczą, pokrzyczą, zostanie po staremu. Gdy jednak Sejm skierował do dalszych prac w komisji obywatelski projekt zakazujący aborcji, zaczęły się manifestacje w Warszawie. Na kilkaset, a potem – 1 października – na kilka tysięcy osób (organizatorzy doliczyli się kilkunastu tysięcy), którym przeszkodził rzęsisty deszcz.