W 2018 r. będziemy świętować 100-lecie odzyskania niepodległości. Czy rzeczywiście wiemy jednak, co świętujemy? Przywrócenie Polski na mapę i uznanie jej państwowości przez innych? Tak, ale co faktycznie działo się wówczas na Kresach, Śląsku, Pomorzu, w Małopolsce i Wielkopolsce, słowem wszędzie, gdzie mieszkali ludzie używający języka polskiego bądź za Polaków się uważający?
11 listopada 1918 r. przeszedł do historii, ponieważ tego dnia w wagonie kolejowym w podparyskim Compiègne cesarskie Niemcy poprosiły o pokój, co kładło kres pierwszej wojnie światowej. W Polsce jednak nie zaszły żadne przełomowe wydarzenia. Józef Piłsudski przejął jedynie zwierzchnictwo nad polskim wojskiem, a zrobił to z poręki Rady Regencyjnej, utożsamianej powszechnie z niemieckim okupantem. Co więcej, władza Komendanta była czysto symboliczna, ponieważ regularna armia polska miała dopiero powstać.
Święto 11 listopada i zbudowany wokół niego mit założycielski (włącznie z „cudownym” uwolnieniem Piłsudskiego z twierdzy magdeburskiej i „triumfalnym” przyjazdem do Warszawy) w całości zawdzięczamy propagandzie sanacyjnej, szczególnie nasilonej po zamachu majowym w 1926 r. To wtedy powiązano odrodzenie się wolnej Polski bezpośrednio z osobą twórcy i dowódcy Legionów. W ten sposób zepchnięto na drugi plan osiągnięcia innych ojców Niepodległej: Ignacego Daszyńskiego z Rządem Ludowym w Lublinie, Wincentego Witosa z Polską Komisją Likwidacyjną na czele oraz Romana Dmowskiego.
Historia bardziej ludowa
Jako Polacy zawsze łatwo i chętnie poddawaliśmy się czarowi sielankowej wizji szczęśliwego szlacheckiego dworku – tam też chcemy widzieć locus swojej polskości. Dominuje również u nas typowo szlachecko-folwarczny, jak chce prof.