Jedni wymawiają słowo anoreksja z szyderstwem, przekonani, że to nie choroba, ale kaprys panienek goniących za modą na szczupłość. Inni – z przerażeniem, bo anorektyczki wydają się im tragicznymi ofiarami popkultury. Istota tej choroby perfekcjonistek leży w psychice. Współczesny kult ciała sprzyja jej tak, jak w średniowieczu sprzyjał kult ducha.
Edyta dokładnie pamięta, jak kroiła rzodkiewkę na cienkie plasterki. Zjadała po jednym i wchodziła na wagę sprawdzić, czy nie przytyła. Potem pomidor; dzielony na małe cząstki wystarczał na trzy dni. Raz zjadła jajko. Była przerażona. Wpatrywała się w sterczące ślicznie kości biodrowe, czy nie zacznie ich nagle pokrywać tkanka tłuszczowa. Ważyła 26 kg.
O anoreksji mało kto wtedy w Polsce słyszał, a już na pewno nie w jej miasteczku. Leczono ją na wszystko. Podejrzewano białaczkę, ale nikt nie potrafił pomóc. Pielęgniarki pobierające krew nie mogły wkłuć się w żyłę wychudzonego ramienia i krzyczały na matkę, jak mogła dopuścić, żeby dziecko było w takim stanie. Matka tylko płakała i nie rozumiała, co się dzieje. Dlaczego jej dziecko postanowiło właśnie umrzeć z głodu.
– Czasem, żeby zrobić jej przyjemność, prosiłam, żeby upiekła sernik – wspomina Edyta. – Ale po kryjomu brałam 10 tabletek przeczyszczających albo szłam wymiotować. Uwielbiałam gotować dla rodziny, czuć zapach jedzenia, dotykać go, pilnować, żeby wszyscy zjedli. Ale nigdy nie próbowałam tych potraw, nawet w trakcie gotowania. Oblizanie łyżki to byłoby obżarstwo, które nie mieściło mi się w głowie.
Na początku odchudzanie dawało niesamowitą satysfakcję. Czuła się zgrabna i atrakcyjna. Zaczęła chodzić na imprezy i dyskoteki. I chudła dalej. Pierwszy niepokojący sygnał to były wypadające włosy.