Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w czerwcu 2010 r.
Najmłodszy miliarder świata Mark Zuckerberg zdobył majątek jako szef Facebooka, serwisu internetowego łączącego przyjaciół. Film, który o nim powstaje, opowie, dlaczego przy okazji sam stracił przyjaciół.
Biogram Marka Zuckerberga zaczyna się zwykle od słów „stworzył Facebooka”. Mało kto zwraca uwagę na to, że dalej stoi: „wraz z grupą studentów Uniwersytetu Harvarda”. Cóż, każda wielka fortuna budzi niezdrowe emocje i wątpliwości, ale w tym wypadku jest ich tak dużo, że spokojnie można zacząć inaczej: oto człowiek, który ukradł Facebooka.
Autorami pomysłu na nowy serwis społecznościowy, od którego wyszedł Zuckerberg, byli Tyler i Cameron Winklevoss, bracia bliźniacy, znani później z zawodów wioślarskich na igrzyskach olimpijskich w Pekinie. „Poznaliśmy się z Markiem, pogadaliśmy i od razu doszliśmy do wniosku, że ten koleś wygląda na typ zwycięzcy” – mówił potem Tyler. Słuszna diagnoza: oni skończyli na szóstym miejscu w dwójce bez sternika, a Zuckerberg jest sternikiem najszybciej rosnącego serwisu ostatnich lat. Wytoczyli mu wprawdzie proces o kradzież pomysłu, technologii, oprawy graficznej i planu biznesowego, zakończony tajną ugodą i odszkodowaniem (do mediów przeciekła jego wysokość – 65 mln dol.), które musiał zapłacić szef Facebooka, lecz w historii Internetu zostali członkami „grupy studentów”. A 26-letni Zuckerberg, wyceniany dziś na 4 mld dol., od lat jest dla jednych symbolem błyskawicznego sukcesu, a dla innych – czarnym charakterem biznesu.
Między innymi to oni, w ramach akcji Quit Facebook Day – Dnia Rezygnacji z Facebooka, 31 maja, zrezygnowali z korzystania z serwisu. Zgłosiło się ponad 30 tys. osób, które doszły do wniosku, że Facebook niszczy im życie. Na razie to jeszcze nic w zestawieniu z 450 mln, które z tego serwisu korzystają, ale na jesieni z pewnością pojawi się kolejna fala opozycji. Wtedy do kin wejdzie pierwszy film o Zuckerbergu. Scenariusz, na podstawie niedawnej skandalizującej książki Boba Mezricha „The Accidental Billionaires” („Przypadkowi miliarderzy”), napisał Aaron Sorkin (ten od serialu „The West Wing”, w Polsce znanego jako „Prezydencki poker”), a reżyseruje David Fincher („Fight Club”, „Siedem”). To będzie najgorętsza premiera tego roku – przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę jej odbiór w serwisach społecznościowych.
Zzuckerbergowani
Zarówno Winklevossowie, ich kolega Divya Narendra, biorący udział w projekcie we wczesnym stadium, jak i Zuckerberg należeli do pokolenia, które miało już świadomość, że wystarczy jeden dobry pomysł, by szybko zarobić w Internecie. W harvardzkim kampusie tuziny innych studentów próbowały robić biznes na stronach www, ale mało było równie zdolnych co Zuckerberg.
Syn żydowskiego małżeństwa nowojorskich lekarzy od dzieciństwa ślęczał przy komputerze, a jego biblią stał się podręcznik programowania w języku C++. Na Harvardzie Zuckerberg miał opinię młodego geniusza, którego za wszelką cenę stara się ściągnąć Microsoft. Znany był też z zainteresowań kulturą starożytną. Znał łacinę, recytował z upodobaniem fragmenty „Iliady”, a w wolnych chwilach pisał grę strategiczną o cesarstwie rzymskim, z Juliuszem Cezarem w roli głównej.
Zdolnego programistę Winklevossowie zatrudnili w listopadzie 2003 r. do pracy przy swoim projekcie HarvardConnections – serwisu, który miał służyć jako internetowa skrzynka kontaktowa dla studentów uczelni. Miał zastąpić albumy z podstawowymi danymi o studentach, udostępniane im tradycyjnie w postaci papierowej. Problem w tym, że praca szła opornie – ciągnęła się od 2002 r. Po przyjściu Zuckerberga o dziwo nie przyspieszyła. Wiadomość, którą miał od niego otrzymać jeden z kolegów, brzmiała: „Staram się opóźnić pracę, jak to tylko możliwe, aż będzie mógł stanąć nasz serwis”. Wiele lat później Amerykanie wymyślą nawet nowe słowo, opisujące taki biznesowy szwindel: „zzuckerbergować”.
Już w lutym Zuckerberg założył z nową „grupą studentów” własną stronę, którą nazwał wówczas Thefacebook. Zamierzona była na większą skalę niż tylko jedna uczelnia. „W ciągu tygodnia zapisała się do serwisu chyba cała szkoła” – cieszył się wtedy. Do września 2004 r. Thefacebook miał już ćwierć miliona studenckich użytkowników, a przed końcem roku milion – i proces z Winklevossami na karku. Niezrażony Zuckerberg uciekał jednak do przodu – postanowił poszukać inwestora, by rzecz wyprowadzić daleko poza uniwersytety, i przeprowadził firmę do Palo Alto w Kalifornii. Peter Thiel, założyciel serwisu PayPal, wyłożył pieniądze. A współtwórca słynnego Napstera – serwisu wymiany plików mp3 – Sean Parker został doradcą całej tej „grupy studentów”, dopóki nie został wyrzucony przez Zuckerberga. Ani Chris Hughes, ani Dustin Moskovitz, którzy pełnili kluczowe funkcje w projekcie, też od dawna nie pracują z Zuckerbergiem.
Brzydsza strona sukcesu
Największym utrapieniem dla szefa Facebooka jest Eduardo Saverin – jeszcze jeden były współpracownik, kluczowa postać w pierwszych miesiącach portalu. To on posłużył Bobowi Mezrichowi jako główne źródło informacji. W książce Zuckerberg zachowuje się jak zakompleksiony nastolatek. Nie układają mu się kontakty z dziewczętami, więc całą energię wyzwala przy komputerze, nie dosypiając całymi tygodniami. W takiej atmosferze powstają jego pierwsze akademickie pomysły, jeszcze w 2003 r.
„Gdyby nagle ożywiono Balzaka i gdyby miał on okazję odwiedzić ten spartański, klaustrofobiczny pokój w akademiku, zobaczyłby Marka wpatrzonego jak zwykle w ekran komputera – opisuje Mezrich. – Dzieciak był wkurzony, bez dwóch zdań, za całe towarzystwo służyła mu bateria puszek piwa. Miał na sobie prawdopodobnie bluzę z kapturem i klapki Adidasa, jak zwykle zresztą. Każdy wiedział, że nienawidzi obuwia innego niż klapki. Postanowił sobie, że dojdzie w życiu do takiej pozycji, by nikt go nie zmuszał do chodzenia w niczym innym”.
Tak się złożyło, że Zuckerberg prowadził wtedy blog, wiadomo więc, że zaczął swój wieczór od krótkiego opisu dziewczyny, która właśnie go rzuciła („20:13: ***** to zdzira”), a potem minuta po minucie notował, w jaki sposób łamie zabezpieczenia serwerów kolejnych akademików Harvardu, wyciągając z nich dane na temat studentów i ich zdjęcia. Jest 22.00 („Trochę się wstawiłem, nie przeczę”), gdy dochodzi do wniosku, że byłoby miło „zestawiać ze sobą zdjęcia poszczególnych studentów, czasem, dla zabawy, podstawiając do pary zdjęcie jakiegoś zwierzęcia hodowlanego”. Przed czwartą rano ma już gotową koncepcję i materiały. Wystarczy tylko zbudować mechanizm serwisu i go uruchomić.
Rzecz startuje niebawem pod nazwą Facemash.com – zbiera zdjęcia studentów Harvardu i pozwala je oceniać w skali od 1 do 10. Jeszcze tego samego dnia zostaje zamknięta po licznych skargach i interwencji władz uczelni. Ale to doświadczenie w połączeniu z pomysłem Winklevossów dało właśnie przyszłego Facebooka – przede wszystkim mocno wyrafinowany serwis randkowy. Bo – zdaniem Mezricha – od początku chodziło o to, żeby poderwać najładniejszą dziewczynę na roku i zaliczyć z nią numerek.
Najnowsze dzieje Facebooka znamy już nieźle. Jeszcze w 2008 r. serwis wyprzedził pod względem zasięgu MySpace.com. W połowie ubiegłego roku – YouTube. Yahoo!, które wcześniej bezskutecznie próbowało go kupić, prześcignął w czwartym kwartale ubiegłego roku. Dziś Zuckerberg jest – po Google’u – drugą siłą w światowym Internecie. A jeśli spojrzymy na krzywą popularności Google.com i Facebook.com, dobrze widać, że w bliskiej przyszłości muszą się przeciąć. Już teraz Facebook dysponuje niebywałym skarbem – zatrzymuje internautów na czas trzykrotnie dłuższy niż wielki brat Google.
W 2004 r., gdy Zuckerberg zaczynał, nikt nie traktował serwisu społecznościowego jako siły mogącej zagrozić dominującej wyszukiwarce. Ale pięć lat później prasa pisała już o rywalizacji o rząd dusz w Internecie między Google’em i Facebookiem. Ten drugi zaproponował inny model sieci – zamiast zdać się na anonimową wyszukiwarkę, ludzie mieliby szukać porad, produktów czy usług wśród znajomych albo znajomych znajomych. Ludzi występujących pod prawdziwym nazwiskiem. Aż w końcu liczba korzystających z Facebooka tak urośnie, że nikomu nie będzie się chciało nosa wyściubiać poza ten sprawdzony krąg.
Pięć koników Marka
Kiedy Zuckerberg zajął się profilami studentów z Harvardu, uznał to przede wszystkim za ciekawe zajęcie. Zdał sobie jednak sprawę, że informacja to władza – ale niekoniecznie na temat największych wydarzeń. Władzę, a w konsekwencji i pieniądze, daje również informacja na temat życia osobistego i przyzwyczajeń ludzi. I tu kończy się przypadek, a zaczyna geniusz marketingowy serwisu. Bo choć Facebook stanowczo odżegnuje się od handlu informacjami o swoich użytkownikach, to na końcu tej drogi stoi masowa sprzedaż ściśle targetowanych reklam: „Dzień dobry, wiemy z Facebooka, że zgubił pan klapki, proponujemy więc nowszy model w pana ulubionym kolorze...”. Święty Graal marketingowców, do którego serwisowi coraz bliżej.
Sprawdźmy zatem, czy model serwisu, w którym ludzie występują pod własnym nazwiskiem, jest rzeczywiście dużo bardziej wiarygodny. W profilu Zuckerberga na Facebooku znajdziemy listę jego zainteresowań. Oto one:
Otwartość. Ale uwaga, bo kiedy Zuckerberg mówi „otwierać”, należy rozumieć, że „zamykać”. Organizacje zajmujące się wolnością w sieci zwracają uwagę na to, że Facebook to zamknięty system, z którego nie można nawet wyeksportować ustawień i wrzucanych tam materiałów.
Pomoc ludziom w kontakcie z innymi. Może chodzi o to, że przez ostatnie lata opinię publiczną bawiły głównie opowieści o małżeństwach rozpadających się po wykrytej dzięki Facebookowi zdradzie i pracownikach zwalnianych po tym, jak szef zobaczył, co o nim piszą w tym serwisie?
Rewolucje. Te wychodzą mu nieźle – szef Facebooka uważa się za spadkobiercę Marconiego i Gutenberga. Ale, jak wiadomo, każda rewolucja wymaga ofiar – i to udaje się jeszcze lepiej.
Przepływ informacji. Tu Zuckerberg przesadził – przynajmniej gdy chodzi o informacje prywatne o internautach, które z czasem dostępne były dla coraz większej grupy osób postronnych. Ganiła go za to Electronic Frontier Foundation, protestowała Federalna Komisja Handlu. Amerykańska organizacja konsumencka Better Business Bureau przyznała Facebookowi ocenę D (druga od końca), odradzając jakiekolwiek kontakty z tą firmą. Po frontalnym ataku Zuckerberg postanowił zaostrzyć politykę prywatności, co ogłosił pod koniec maja 2010 r. na łamach „Washington Post”.
Minimalizm. Być może chodzi o konsekwentnie prosty kształt serwisu, który podoba się jego użytkownikom. Być może o ubiór – w końcu Zuckerberg nieustannie pokazuje się publicznie w szarym T-shircie i w ulubionej bluzie z kapturem, a na zdjęciach pozuje w klapkach Adidasa. Ale można też złośliwie zauważyć, że chodzi o minimalizm w przyjaźni.
Kumple, o ile jeszcze jakichś ma, mówią mu Zuck. Mama mówiła mu Książę. Gorzej z innymi kobietami. Jeśli wierzyć przeciekom ze scenariusza filmowego Sorkina, porzucająca Zuckerberga przyjaciółka Erica powiedziała mu tak: „Posłuchaj, będziesz sławny i bogaty. Ale przejdziesz pewnie przez życie myśląc, że dziewczyny cię nie lubią, bo masz bzika na punkcie techniki. A ja z głębi serca chcę, żebyś wiedział, że to nieprawda. Nie lubią cię, bo jesteś dupkiem”.
Wykorzystane cytaty pochodzą z książki Bena Mezricha „The Accidental Billionaires: The Founding of Facebook. The Tale of Sex, Money, Genius and Betrayal”.