Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w czerwcu 2006 r. Dodano śródtytuły
Na zdjęciu w rodzinnym domu dziecka: w tle domowa biblioteka, Lucek siedzi na fotelu, z kotem na kolanach. Chłopiec uśmiecha się, ale oczy ma bardzo smutne.
Na kilka miesięcy przed śmiercią zaczął uciekać z ostatnich lekcji w szkole i wracał do domu na wsi pod Iłżą (Kielecczyzna) autobusem. Dziadek Lucka przyznał kuratorce, że dzieci dokuczały jego wnukowi. Musiały mówić coś bardzo bolesnego, skoro Lucek, który zwykle nie dał sobie w kaszę dmuchać, unikał wspólnych powrotów. Może dokuczały, bo go zabrano od rodziców do domu dziecka z braćmi i siostrami, a może mówiły o czymś jeszcze gorszym? Bogusia, siostra Lucka, wyznała, że nie lubi chodzić do szkoły, ponieważ dzieci wyśmiewają się z jej rodziców. Bo biedni, bo mama wychodzi i długo jej nie ma, bo leczy się na głowę, bo tyle dzieci jest w rodzinie – może to było coś takiego.
Mama kiedyś przyszła do szkoły i zbiła Bogusię po nogach w pokoju nauczycielskim, a potem jeszcze przy dzieciach. Nie widziała w tym z pewnością niczego złego. Własne dziecko wolno przecież bić, jeśli zasłuży.
Mama ma odlot
W 2004 r. Sąd Rejonowy w Lipsku ograniczył władzę rodziców nad całą szóstką rodzeństwa – Lucjanem, Dariuszem, Bogusią, Iwoną, Mironem i Pawełkiem i objął rodzinę dozorem kuratora. Miesiąc później matka dzieci spotkała na przystanku autobusowym chłopca, który najbardziej dokuczał Luckowi w szkole, i zbiła go kijem. Ktoś próbował ją odciągnąć, ale jak później wyjaśniał Lucek, jak mama ma taki odlot, to nic jej nie powstrzyma.
Do rodziny zaczął przyjeżdżać kurator społeczny i zawodowy z sądu. Rodzina ma 5 ha ziemi, same piaski. Bez pomocy społecznej nie poradziłaby sobie. Dostają 403 zł zasiłku, 250 zł za wielodzietność, zasiłek okresowy 446 zł i stypendium socjalne 50 zł. Do tego zasiłek pielęgnacyjny na Pawełka 144 zł i renta matki, która została ostatnio wstrzymana.
Ojciec czasem strzeli sobie piwko
Rodzice i dzieci mieszkają z dziadkami w zbudowanym przez siebie domu. Dziadek jest po dwóch zawałach. Nie mają pralki, matka pierze ręcznie. Gotuje raz ona, raz babcia. Bez pomocy babci nie daliby sobie rady. Matka skończyła szkołę specjalną, ma stany dysforyczne, właściwe dla oligofrenii. Jest pod opieką przychodni psychiatrycznej. Ale nie chce przyjmować leków. Ojciec od czasu do czasu strzeli sobie piwko. Na wsi ktoś taki to abstynent. Po piwku każe dzieciom iść spaść, choć jest widno. Lucek nie lubi, jak ojciec jest po piwku, choć wtedy mówi: Daj tato złotówkę, a tato: Weź sobie. I Lucek bierze 10 zł. Ale według mieszkańców wsi nic takiego strasznego w rodzinie się nie dzieje. Jak ojciec i matka piją – wtedy dopiero jest strasznie.
Kiedy pobito Mironka, babcia zeznała, że nie wierzy, żeby to zrobiła jej synowa, matka Mironka, choć tej synowej nie lubi. U nich w rodzinie nie bije się dzieci bez powodu. A jaki synowa miałaby powód, żeby uderzyć w głowę niemowlaka, który spokojnie sobie spał? Dzieci mówią, że było tak: Matka poszła do ogrodu, ojca też nie było w domu. Do pokoju wszedł 3-letni Pawełek i zaczął bić metalową łyżką w głowę Mironka. Kiedy ojciec przybiegł zobaczyć, dlaczego mały płacze, Pawełek stał jeszcze z łyżką w ręku.
Gdy okazało się, że Mironek ma siniaka i cieknie mu krew, a być może i uszkodzone oko, wezwano pogotowie. Lekarka powiedziała, że to nic poważnego. I jeśli będzie się coś działo, żeby przywieźć dziecko do lekarza w Iłży. Następnego dnia mama pojechała z Mironkiem na szczepienie. Dziecko obejrzała inna lekarka. Skierowała je do szpitala i zawiadomiła policję, że zostało pobite. Uważa, że miała taki obowiązek.
Laurka nie dla mamy
Na początku października 2004 r. matka zbiła na przystanku chłopaka, a pod koniec miesiąca kuratorka zawodowa sądu w Lipsku napisała sprawozdanie z wizyty u rodziny. W relacji mowa o tym, że w poprzednim roku Lucek przyznał się nauczycielce szkoły w Iłży, że mama go pobiła. I że nigdy nie chciał narysować laurki dla mamy. Mówił, że jej nie lubi i może narysować dla babci. Lucek różnił się od reszty rodzeństwa. Był dobrym obserwatorem, bystrym, zaradnym, samodzielnym 10-latkiem. Nie zawsze potrafił dogadać się z mamą. Prędzej z ojcem i dziadkami.
Kuratorka napisała, że w domu jest brudno, bałagan i że ojciec śpi w jednym pokoju z Iwonką, choć na oddzielnych tapczanach. A obie dziewczynki mają stale zapalenie pęcherza i moczą się. I to jest bardzo niepokojące. Kuratorka wnioskuje więc o tymczasowe zabranie dzieci do placówki opiekuńczej i poddanie ich obserwacji.
Policjantom szkoda dzieci
O godz. 21 do rodziny przyjeżdża cała ekipa – policja, karetka pogotowia z lekarzem i kuratorki sądowe. Budzą dzieci i wyciągają z łóżek. One płaczą. Policjantom szkoda dzieci, ale mówią, że mają nakaz sądowy, aby natychmiast odseparować dzieci od rodziców. Zostają odwiezione do szpitala na oddział dziecięcy. Przebywają w nim trzy tygodnie w jednym pokoju, Paweł i Mironek także. Przechodzą podstawowe badania, które można zrobić ambulatoryjnie. O podejrzeniach w związku ze spaniem Iwonki w jednym pokoju z tatą nie ma już mowy. Nikt niczego w tym względzie nie bada. Zresztą po co, skoro dzieci nie mieszkają już w domu.
Standardy europejskie, które obowiązują już także w Polsce, stanowią, że zabranie dziecka z rodziny jest porażką służb socjalnych, sądu, szkoły – wszystkich, którzy nie zdołali rodzinie pomóc tak, aby nie trzeba było rodziny rozdzielać. Ale u nas się rozdziela. Na wszelki wypadek.
Dyrektorka szkoły w Iłży, zadbanej i ambitnej, mówi, że więcej teraz problemów jest z rodzinami dzieci niż z samymi dziećmi. Rodzice masowo wyjeżdżają na zarobek za granicę. Dzieci często zostają z dziadkami. Plus bezrobocie. Plus alkohol. Bieda. Na 552 uczniów, 153 dostaje obiady opłacone przez gminę. W poniedziałki trzeba gotować więcej zupy i szykować więcej chleba.
Dzieci chcą do domu
Nauczycielki odwiedziły dzieci w szpitalu. Wróciły zszokowane. Dzieci siedziały zbite w kupkę. Przyszli właśnie w odwiedziny rodzice. Wielki płacz. One chcą do domu.
Na dzień przed zabraniem dzieci rodzinie w szkole w Iłży pojawiła się kuratorka sądowa. Pytała, czy przychodzą one w czystych ubraniach. Nauczycielki powiedziały, że w spranych, ale czystych. Czy mają zeszyty, przybory, książki? Mają wszystko co trzeba. Zachowanie? Nie najgorzej. Wyniki w nauce? Na tyle, na ile mogą je mieć dzieci, których rodzice potrafią tylko z trudem się podpisać: dość słabe. Ale ojciec i matka na każde wezwanie przychodzą do szkoły. Nie lekceważą, nawet jeśli efekt starań jest mizerny.
Sąd przysłał szkole wyjaśnienie, że uczniów zabrano rodzinie z powodu brudu, bałaganu w domu, dziewczynki wymagają leczenia urologicznego, matka nie przyjmuje leków, a Pawełek nie chce nosić aparatu słuchowego.
Szkoła jest oburzona. Dlaczego nie wzięto pod uwagę jej opinii? Przecież Lucek i Darek przyszli do Iłży z wiejskiej trzyklasówki zaledwie przed dwoma miesiącami. Jest październik, za krótki czas, żeby o czymkolwiek stanowczo wnioskować. Wyrządzono krzywdę dzieciom – pisze szkoła, choćby przez to, że przez trzy tygodnie przebywania w szpitalu starsze nie chodziły do szkoły.
Dyrekcja szpitala wnosi, żeby rodzeństwo jednak od nich zabrać, bo blokują miejsca dla naprawdę chorych dzieci. Dwójka najmłodszych odwieziona zostaje do rodzinnego pogotowia opiekuńczego. To dobra placówka. Prowadzi ją miłe małżeństwo. Czwórkę starszych umieszcza się w domu dziecka Słoneczny Dom w Radomiu. Tu także przez miesiąc nie chodzą do szkoły. Z powodu kataru.
Lucek planuje samobójstwo
W końcu cała szóstka trafia do rodzinnego domu dziecka w miejscowości Jedlnia Letnisko. Dzieci wchodzą w inny świat. Pełno w nim książek. Opiekun, który z żoną prowadzi dom, jest historykiem sztuki. Wiele tu niedostępnych dotąd przedmiotów – komputer, telefon, aparat fotograficzny. Trzeba podporządkować się ustalonym regułom, koniec podwórkowej wolności. Często się myć, zęby też, utrzymywać porządek. Odrabiać lekcje. Chodzić na zajęcia wyrównawcze, bo zaległości w nauce są ogromne. Zaczynają się wędrówki – do neurologa, okulisty, psychologa.
Dla cioci i wujka, którzy prowadzą dom i mają dwoje własnych dzieci, ta szóstka też przychodzi z innego świata. Nie umieją się niczym dzielić. Porozumiewają się krzykiem. Kłamią, oskarżają się wzajemnie. Po obiedzie robią natychmiast tyle kanapek, że nie są w stanie ich potem zjeść. Mówią gwarą. Czasem dochodzi do scysji. W lany poniedziałek Lucek zaczyna wszystkich polewać wodą. Ciocia odbiera mu psikawkę. Jest zdziwiona, że to taki wielki cios dla niego.
Lucek wyjawia, że planują z kolegą samobójstwo. Rzucą się pod samochód. Dlaczego chcesz to zrobić? – pyta ciocia. A bo tak – mówi Lucek i wzrusza ramionami. Stopniowo dzieci oswajają się z sytuacją. Lucek jest akceptowany przez dzieci w szkole. Wszczyna co prawda często bójki, ale pierwszy wyciąga rękę do zgody. Iwonka zaczyna rozumieć, że uczenie się w szkole ma związek z lepszym życiem. Bogusia nigdy nie jest syta pochwał. Dzieci zaczynają nadrabiać braki w nauce. Ale wystarczy, żeby zadźwięczał telefon – już pytają, czy to może dzwonią rodzice albo ciocia z Iłży. Wystarczy, że ktoś podchodzi do furtki, a one już tam są. Lucek pilnuje, żeby nie padło żadne złe słowo o rodzinie.
Rodzice przyjeżdżają w odwiedziny. Pocałunki, uściski. Potem jakby brakowało tematów do rozmowy i dzieci zajmują się swymi sprawami. Ale na pożegnanie znów łzy. Obiecują dzieciom, że za nic w świecie nie zostawią ich w tym miejscu. Ciocia z Iłży, która jest pielęgniarką, już wynajęła adwokata.
Świadkowie ze wsi, w której mieszka rodzina dzieci, oświadczają przed sądem, że ich zabranie było szokiem dla wszystkich mieszkańców. Że gdyby tylko częścią sumy, którą się płaci za dzieci w placówkach, wspomóc rodzinę, ona wyciągnęłaby się z biedy. Mieszkańcy proszą o „oddanie dzieci rodzicom, całej naszej wsi i społeczeństwu”.
Po kilku rozprawach sąd uznaje, że wiele zarzutów wobec rodziny nie potwierdziło się, wobec tego dzieci mogą z początkiem wakacji 2005 r. wrócić do domu. Rodzina otrzymuje nową kuratorkę społeczną, która kieruje również gminnym ośrodkiem pomocy. Namawia rodziców na kupno pralki automatycznej za becikowe. Bo rodzi się siódme dziecko – Kamilek. Doradza, jakie trzeba zrobić zakupy, pomaga dzieciom w lekcjach. Rozmawia, rozstrzyga, konsultuje. Życie wraca w stare koleiny.
Ale dzieci wróciły zmienione. Kuratorka społeczna informuje w sprawozdaniu do sądu, że niegrzecznie odnoszą się do rodziców, zwłaszcza do matki. Lucek powiedział, że jeśli będą na nich krzyczeć albo uderzą, to one będą wolały być w tamtej obcej rodzinie. Ale naprawdę tak nie myślą, przeciwnie, boją się ponownego rozstania z domem. Lucek telefonuje do rodzinnego domu dziecka z automatu przy szkole. Wypytuje, czy są tam już inne dzieci, ile ich jest i czy grzeczne. Połączenie się urywa. Tęskni? Opiekunowie mają wrażenie, że on jakby wysyłał im sygnał SOS, ale być może powodowała nim tylko ciekawość.
Lucek idzie do stodoły
Na lekcji matematyki Lucek nie wyciąga zeszytu i nie notuje. Bywa niegrzeczny, ale nic ponadto. Żadnych znaków. Zaczyna się urywać z ostatnich lekcji. Tylko tyle.
Na Wielkanoc do rodziców przyjeżdżają dwie siostry ojca z dziećmi. Wszyscy siadają do stołu. Lucek zaczyna pilotem skakać po kanałach. Mama mu go odbiera. Nazajutrz jest lany poniedziałek. Lucek nie może się tego dnia doczekać i już w niedzielę zaczyna polewać dzieci wodą z psikawki. Mama ją zabiera. Tak samo jak w ubiegłą Wielkanoc zabrała ją ciocia w rodzinnym domu dziecka. Ta wytęskniona przez Lucka przez prawie rok – mama. Krzyczy na Lucka. Może mu mówi, że jak będzie niegrzeczny, odda go do domu dziecka, a może pada jakieś inne słowo, które nieopatrznie mówi się w gniewie – nie wiadomo.
Dzieci wychodzą na podwórko pograć w piłkę. Lucek idzie sam do stodoły. Co robi tam tak długo? Dzieci wybiegają ze stodoły z krzykiem. Lucek wisi na sznurku. Nogi prawie dotykają podłogi. Jakby stał. Ciocia z Iłży rzuca się do reanimacji. Na próżno. Musiał pętlę mieć schowaną już wcześniej. Zbyt starannie była przygotowana.
Imiona dzieci zostały zmienione.