Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA we wrześniu 2013 r.
Załoga Urbex Polska zbiera się przy jednej z nieczynnych fabryk na warszawskiej Pradze. Stawili się Kaja i Dave. W ekipie jest jeszcze Marek, operator filmowy, który tego dnia jest na zdjęciach. Ogrodzenie wysokie na dwa metry. Byle wdrapać się na mur, po drugiej stronie jest prowizoryczna drabinka z framugi okna. Trzeba szybko zniknąć z ulicy, zanim ktokolwiek zobaczy, że obcy się kręcą, i wezwie policję. Atmosfera konspiracji.
Ogromny zakład, gdzie przed wojną produkowano odbiorniki radiowe, dziś straszy powybijanymi oknami i zawalonymi schodami. Dziedziniec gęsto porastają drzewa i chwasty. Czuć zapach stęchlizny. Kaja i Dave byli tu rok temu. Wtedy budynki pofabryczne były w dużo lepszym stanie, teraz cała podłoga usypana jest gruzem z rozpadających się ścian.
– Choćby całe stado urbeksowców przebiegło przez opuszczony obiekt, to nie zniszczy go tak, jak deszcz, śnieg, wiatr i czas. Natura z niesamowitą siłą odzyskuje przestrzeń – mówi Kaja Kopeć, studentka dziennikarstwa.
Po wojnie budynek kolejno przejmowały rzeźnia i zakłady Kora. Na dole jest hala z dziurą w podłodze, prawdopodobnie odpływ na krew i resztki zwierząt. Na piętrze Kaja i Dave zauważyli okienko, gdzie były wydawane posiłki. Tam gdzie mieściła się administracja, są małe pokoiki z numerkami nad drzwiami. Wszędzie widać niewielkie otwory w suficie, którymi wpada światło. Może biegły tędy przewody wentylacyjne?
Kaja i Dave wchodzą na dach fabryki, z góry patrzą na miasto. Wśród starych praskich kamienic gdzieniegdzie widać plomby apartamentowców.
– Chłopaki w Stanach penetrują kanały i nieczynne stacje metra. Ale ja wolę fabryki i domy. Z opuszczonych budynków można czytać jak z książek, zawiera się w nich historia miejsca i ludzi – mówi David Rapalski; ma polskie korzenie, pochodzi z Detroit, mieszka w Warszawie, gdzie uczy angielskiego i pracuje na rzecz Polskiej Akademii Rozwoju Filantropii.
Kamienice niosą emocje
Włodek Dembowski (lider zespołów Łąki Łan i November Project) pierwsze wycieczki robił ponad 10 lat temu. Warszawa stawała się stolicą biznesu, miasto opanowały korporacje i banki, a on chciał wymiksować się ze zgiełku kierowców trąbiących w korkach, sieciowych kawiarni i salonów telefonii komórkowej na każdym rogu. Dla znajomych, którym brakuje czegoś poza gęstwą multipleksów, założył Warszawską Turystykę Ekstremalną. Fascynują ich opuszczone fabryki, forty, kamienice, szpitale, gazownie, elektrownie i tunele – miejsca, które turyści omijają szerokim łukiem, a lokalni mieszkańcy narzekają, że szpecą im krajobraz i obniżają wartość mieszkań.
– Jest w tym anarchia, hipisowska wiara w bezkarność i komitywa. Bo to nie jest samotnickie łażenie z aparatem, ale ekipa koleżeńska. W WTE ludzie podobnie kontestują, podobnie się zachwycają. Nawet pary się zawiązują – mówi Wielbłąd Romario, który współprowadzi wte.bloog.pl. (Jest inżynierem trakcji kolejowych, na co dzień pracuje w korporacji, dlatego woli posługiwać się pseudonimem).
Każda wycieczka ma swoją myśl przewodnią. I tak był trip NIE-PRAWDA ŻE-RANI (na Żerań); ITAKA WOLA BEMA (forty im. Józefa Bema na Woli); KONOP(I)AT.CZY.ZNA (Konopatczyzna – część dzielnicy, dziś zwana Nową Pragą). Innym razem trasa biegła z Warszawy przez Włochy do Piastowa – nazywała się WYCZESANE WŁOCHY PIASTÓW. Jedna z gazet telefonicznie robiła wywiad i w druku ukazało się „Wyczesany włos Piastów”. – My byśmy tego nie wymyślili, to trzeba być z Włosa – mówi Wielbłąd Romario.
DOM ZŁY – tak WTE nazwało wycieczkę do Anina. Na trasie był pustostan, gdzie na przełomie lat 80. i 90. rozegrała się scena jak z filmu Wojciecha Smarzowskiego. Rodzina popadła w długi. Pewnego dnia jej członkowie przestali wychodzić z domu. W piwnicy odkryto ciała trójki dzieci i dwojga dorosłych. Zrozpaczony ojciec zamordował swoich najbliższych, a następnie popełnił samobójstwo. Nikt później nie odważył się tam zamieszkać, dziś to ruina.
– Poza WTE uprawiam jeszcze kamienicznizm, gdzie z ekipą eksplorujemy wyłącznie obiekty mieszkalne – mówi Wielbłąd Romario. Z porzuconych rachunków, urzędowych pism i listów dowiadują się, kto i kiedy się rodził, żył i umierał. Na Krochmalnej w Warszawie znaleźli miłosne listy jakiejś dziewczyny i chłopaka z zakładu karnego. On pisał, że tęsknił, że czekał na nią, a ona nie przyszła. Na tym korespondencja się urywa. Pozostawione meble, sprzęty i książki wiele mówią o tym, jak kiedyś ludzie mieszkali, czy byli zamożni, co ich interesowało – to swoisty miejski skansen.
Na Marku i Davie największe wrażenie zrobiło postsowieckie osiedle dwóch połączonych ze sobą bloków na Mokotowie. W luksusowych jak na owe czasy apartamentowcach do lat 90. mieszkali pracownicy ambasady ZSRR z rodzinami. Do dziś jest własnością Federacji Rosyjskiej. Urbeksowcy zastali tam w całości wyposażone mieszkania: niemodne już meblościanki, naczynia starannie ustawione w szafkach, książki na półkach, rachunki za prąd w szufladach, leki na nocnym stoliku. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu.
– Miałem wrażenie, że ktoś wyszedł do kiosku po gazetę, za chwilę wróci, usiądzie w fotelu, napije się herbaty, sięgnie po książkę, która leży na stole – mówi Marek Słodkowski z Urbex Polska, wspomniany już operator filmowy.
Zostaw tylko ślady buta
Postsowieckiego apartamentowca pilnują ochroniarze, zamontowane są halogeny i kamery, wokół biegnie ogrodzenie z drutem kolczastym. Ale bladym świtem najczęściej ochrona śpi, a każda kamera ma ograniczony kąt widzenia.
– Musimy być jak duchy, wejść i wyjść niezauważeni. Gdy wszyscy imprezują w sobotę, to my idziemy wcześniej spać, żeby w niedzielę obudzić się o czwartej rano. O tej godzinie jest już widno, a ruch na ulicach jeszcze mały – mówi Marek.
Świętą zasadą Urban Exploring jest: nie zabieraj niczego oprócz zrobionych przez siebie zdjęć i nie zostawiaj nic poza śladem buta. Dlatego nie wyłamują drzwi, nie wybijają okien, nawet jeśli wiadomo, że budynek za chwilę pójdzie do rozbiórki. Czasami muszą odpuścić. Ale takie miejsca nie dają spokoju; wracają do nich, żeby zobaczyć, czy nie pojawiła się jakaś nowa dziura w płocie. Marek w apartamentowcu znalazł maszynę do pisania marki Łucznik. – Żal żołądek ściska, kiedy wiadomo, że przepadnie coś cennego. Ale zasada jest jasna – nie bierz niczego, nawet jeśli ma zgnić, to taka jest kolej rzeczy – mówi.
Eksplorerzy i miłośnicy kamienicznizmu mają mniej ideowy stosunek do pustostanów. Bo kiedy budynek idzie do rozbiórki, to zabrane znaczy uratowane. Z mapy Warszawy zniknęło już kilka ich ulubionych miejsc. Nie ma Zakładów im. Róży Luksemburg, perełki eksploratorów, wpisanej niegdyś na listę siedmiu opuszczonych cudów świata. Na dachach Zakładów im. Waryńskiego Włodek z kumplami grał w nogę. Były tak rozległe.
Gdy w 2010 r. ekipa Urbex Polska trafiła do Zakładów Wistom w Tomaszowie Mazowieckim, już wtedy były one częściowo zburzone. Może wrócą zobaczyć, co z nich zostało, uzupełnią dokumentację, wrzucą do sieci. W ten sposób dzielą się doświadczeniami z urbeksowcami na całym świecie. Czasami też zwykli ludzie piszą na forum, że kiedyś mieszkali w tym domu, ale wyjechali, obrazek obudził wspomnienia, łza się w oku kręci. Albo wiele lat pracowali w opuszczonej dziś fabryce i odczuwają żal, że zostały z niej ruiny.
Drugie życie pustostanu
Miejscy penetratorzy nigdy nie są pierwszymi gośćmi w pustostanach. Przed nimi są zwykle bezdomni. W fabryce na Pradze widać pozostałości ogniska – na środku hali leżą zwęglone okienne framugi i fragmenty drzwi. W nadziemnym przejściu między budynkami ktoś zaczął budować mur ze starych cegieł. Kaja zastanawia się, czy chciał w tej olbrzymiej przestrzeni mieć własny kąt. Na ścianach są dziury po wyrwanych kablach, bo na miedzi można zarobić.
Urbeksowcy rzadko spotykają się z agresją bezdomnych. Włodek Dembowski (z Łąki Łan i November Project) z niektórymi się zapoznał i na święta zanosił im jedzenie i prezenty. Zdarzało się też dzwonić po pogotowie, bo w pustostanie znaleźli umierającego. – Wolę posłuchać, jak bezdomni opowiadają o swoim pokręconym życiu, niż siedzieć przed telewizorem i oglądać „Trudne sprawy”. Myślimy, że oni mają tylko smutek, a często są to weseli ludzie. Jak urządzają grille, to zapraszają do wspólnej zabawy – opowiada.
Pewnego razu Wielbłąd Romario z ekipą nie mogli dostać się drzwiami do opuszczonej kamienicy w centrum Warszawy, więc weszli włazem dachowym – w sam środek rodzinnego życia dzikich lokatorów: prąd, telewizory i zamki w drzwiach. – Wyszło na nas dwóch kolesiów z kijami, mogliby dostać po 12 lat za same twarze. Byli w szoku, bo nie wiedzieli, skąd się wzięliśmy. Ale dachem łatwiej wejść niż wyjść. Wycofaliśmy się na dół, bo logiczne jest, że przecież musieli tam jakoś wchodzić. Okazało się, że drzwi wejściowe były zabarykadowane od środka. Za każdym razem musieli dzwonić do kogoś, żeby otworzył. Kamuflaż robił wrażenie.
Niedaleko Złotych Tarasów całą trójskrzydłową kamienicę zajmuje Pan Wolny Świat (jak nazywają go w WTE) – zawsze czysty, trzeźwy i miły intelektualnie. Prowadzi portal internetowy Wolny Świat – wbrew złu. Ceni sobie przestrzeń i samotność. Bramę i drzwi wejściowe kamienicy zamyka na własną kłódkę. Gdy ktoś go odwiedza, dostaje listę opuszczonych lokali – kilkadziesiąt miejscówek, które można eksplorować albo iść mieszkać poza systemem meldunków i czynszów.
Inni wykorzystują ściany opuszczonych budowli, żeby publicznie – poprzez napisy – wyrazić swoje poglądy i uczucia. Miłośnicy sportu w pustostanach grają w turbogolfa albo uprawiają wspinaczkę wysokogórską. W dawnym szpitalu psychiatrycznym koło Warszawy paintballowcy urządzili sobie pole walki. Cały jest upstrzony kolorowymi plackami. Kilkumetrowe dzieła sztuki grafficiarskiej znikają razem z rozpadającymi się budynkami.
– Czy są wandalami? Ślady drugiego życia budynku stają się jego elementem. W pewnym sensie oni też tworzą jego historię – mówi Marek.
Tam gdzie nie wejdą bezdomni i grafficiarze, pustostany zamieszkują gołębie. W postsowieckim apartamentowcu uderza zapach odchodów, widok gniazd i ogołoconych ptasich szkieletów.
Dziecięca ciekawość odkrywcy
Wielbłąd Romario w dzieciństwie wakacje spędzał u dziadków w Wałbrzyskiem. W wieku lat 11 z przyjacielem i siostrą założyli grupę Sprytni Odważni Penetrujący. Mieli legitymacje wypisane flamastrem, stopnie sprawności oraz wtajemniczenia. Penetrowali strych sąsiada; opuszczone gospodarstwo na wzgórzu; dom, który częściowo z dymem puściły dzieci, bawiąc się zapałkami. Był klimat przemijania, niepokoju i niespodzianki jak z książki Janusza Domagalika „Koniec wakacji”, którą Wielbłąd czytał w dzieciństwie.
– Eksploracja to powrót do świata dzieciństwa, do „Końca wakacji”. Jest przygoda i adrenalina – mówi Wielbłąd.
Włodka w miejsca nieoczywiste zabierali rodzice. Ojciec szczególnie cenił sobie cmentarze – za ich święty spokój. Zimą na Wojskowych Powązkach dokarmiali ptaki. Był operatorem w kinach Muranów i Relax. Na Dworcach Wileńskim i Wschodnim siłował się na rękę, wygrywał zakłady i zarabiał pieniądze. Do dziś jest bardzo silny. Mama, emerytowana polonistka, w dzieciństwie zaprowadziła syna na wiadukt kolejowy, nie zapomni tego widoku z góry. Rodzice pokazali mu, że ciekawe może być to, czego nie znajdziesz w przewodniku turystycznym. Dla dzieciaków w Kazimierzu Dolnym Włodek założył Klub Tomka Sawyera, żeby nie siedziały ciągle przed komputerami, ale obudził się w nich duch przygody.
Już jako dorośli – eksploratorzy zastrzegają, że nie są biurami podróży i nie robią komercyjnych wypraw. Gdy ktoś się zgłasza, biorą go najpierw do budynku, który dobrze znają. Nowicjusze na pierwsze spotkanie stawiają się w klapkach, ale jak pochodzą po tłuczonym szkle i gruzie, to na następne przychodzą już w porządnych butach. Raz na wycieczkę WTE poszło 70 osób. Ale nadaje się jedna osoba na 10, reszta skonfrontowana z brudem i trupami gołębi uznaje, że to nie jest zabawa dla nich.
Urbex to sport ani łatwy, ani bezpieczny. Gdy załoga Urbex Polska jechała do byłych Zakładów Włókien Chemicznych Wistom, to przeczytali, że fabryka jest na liście największych trucicieli środowiska naturalnego, bo rozkłada się wraz z chemią, która została w środku. Mieli na sobie maski gazowe.
– O bezpieczeństwie wiele się uczymy od siebie nawzajem i od naszych braci ze Stanów, którzy są prekursorami urbeksu. Między innymi po to wrzucamy filmiki do sieci. Ale nie radzimy nikomu, żeby na łubudu latał po opuszczonych fabrykach, bo nawet z pozoru łatwy budynek może pokazać pazura – mówi Marek.
Perłą na trasie urbeksowców jest Czarnobyl. Wyjazd na tereny skażone wybuchem elektrowni atomowej marzy się więc także Dave’owi i Markowi.
Kai po nocach śni się kompleks niegdyś luksusowych kurortów na wybrzeżu Chorwacji. Dziś stoi tam kilka pustostanów. Na razie jedzie do Hiszpanii na stypendium Erasmusa. Poszuka opuszczonych budynków.