Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 17 lipca 2004 r.
Upadek SLD przedstawiany jest przez większość obserwatorów i komentatorów jako wynik afer korupcyjnych i pojmowania rządzenia jako skoku na kasę. Jest to o tyle mało przekonujące, że ideologia TKM wspólna jest większości naszych ugrupowań politycznych, nie wyróżnia więc SLD w sposób szczególny. Istotniejsza wydaje się kwestia zdrady własnego elektoratu i całkowitego zlekceważenia złożonych mu obietnic. Jest to jednak również tłumaczenie naskórkowe. Skoro bowiem zdrada miała miejsce (a miała rzeczywiście), co było jej przyczyną? Pazerność? Przy takiej diagnozie wracalibyśmy oczywiście do aferalnego punktu wyjścia. Wydaje mi się, że można się tu poważyć również na zupełnie inną odpowiedź.
Spowodowany rozczarowaniem popaździernikową polityką ekipy gomułkowskiej rozwód między partią i polskimi elitami artystyczno-intelektualnymi skonsumowany zostaje już w latach 1957–1960. Nawet pryszczaci wywabiają nieprzyjemnie czerwone wypryski. Z biegiem lat drogi rozchodzą się coraz bardziej. Czy oznacza to przejście do opozycji? Pomijam oczywiście heroiczne wybory Kuronia i Modzelewskiego, „komandosów”, później ludzi KOR, pierwszych organizatorów niezależnych związków zawodowych etc. Salony ich czciły (zresztą dość selektywnie, „Ruch” Niesiołowskiego np. uznano od razu za niepoważny i nazbyt radykalny), materialnie wspomagały, czasem coś podpisywały. Nie były jednak skłonne narażać się na konsekwencje. To przecież władza dysponowała pieniędzmi, domami pracy twórczej, paszportami, zezwoleniami, a w razie czego cenzurą, unicestwiającym twórczo zapisem i półkami na niestosowne dzieła.
Wytworzył się więc swoiście schizofreniczny, jakże jednak charakterystyczny dla polskiego realsocjalizmu aż po rok 1980 (a z pewnymi permutacjami i po 1989 r.