Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w lipcu 2002 r.
Polska szosa ma swój koloryt. Obok przydrożnych panien, w huku, w spalinach, w spiekocie czy deszczu stoją na poboczach dzieci i staruszkowie, bezrobotni z miast i rolnicy z pobliskich wsi. Z łubiankami jagód, z koszami czereśni, ze słomianymi jeżami, z plastikowymi krasnalami, z uwędzonymi węgorzami na patykach, arbuzami, ze starymi kołami. Najdłuższy supermarket nowożytnej Europy.
Przydrożni nęcą bogatego klienta i odpędzają swoją własną biedę. Mają swoisty know-how. Oraz świetny punkt obserwacyjny obecnej rzeczywistości i dużo czasu na refleksję.
Na 34 kilometrze z Warszawy do Dęblina złorzeczy Krystyna Kurek z Dziecinowa: – Krzyż Pański jest, stoi się za grosze! Ma tunel foliowy, 20 krzaków ogórków i 30 pomidorów. Ale i tego upłynnić nie może. Razem z wnuczką męczy się w słońcu, kurzu i spalinach, jest południe, a od rana nic nie sprzedała. – Wczoraj zarobiłam 20 zł. A za same leki płacę miesięcznie 350 zł. Panią Kurek szlag trafia, bo w upale ogórek kapcanieje i po kilku dniach ona musi nim drób skarmiać. Na dodatek z tym drobiem też ma okropne problemy, bo rok temu wodę we wsi puścili chlorowaną i drób zaczął jej zdychać.
Zdaniem mieszkańców Glinek, państwo powinno rolnikowi pomóc, jakoś zareagować, bo rolnik narobi się, nasadzi i co? – Chcą, żebyśmy tu poginęli? – pyta pani Barbara.
– Dałbym ich wszystkich do roboty przy gnoju na jeden dzień, toby zobaczyli – wygraża rządzącym sołtys Czaplinka, błyskając złym okiem. Ci rządzący, powiada, myślą, że rolnika można oszukać, bo rolnik głupi i szkół nie kończył. – To ja panu coś pokażę – mówi sołtys i palcem na piachu pisze drukowanymi literami duży napis BAKOMA.
– Wiesz pan, to te kefiry – wyjaśnia konfidencjonalnie. – Ale pewno nie wiesz pan, czyja ta Bakoma jest. A to jest właśnie w tej nazwie napisane: Ba, Ko, Ma. Balcerowicz, Komornicki, Mazowiecki. Proste, nie? – cieszy się sołtys, który rozpracował Bakomę dokładnie tak, jak niegdyś kapitan Kloss gruppen-führera Wolfa.
W tym samym miejscu szosy
Na 31 kilometrze od Warszawy w stronę Białegostoku przy wyjeździe ze stacji benzynowej średniej wielkości furgonetka. Rozsunięte boczne drzwi, w środku fotel otoczony skrzynkami z warzywami i owocami, które tłoczą się też na ziemi. 50-letni mężczyzna o zniszczonej twarzy i dwóch 15-latków. Jeden z nich to Arek, syn właścicieli interesu. Dokładnie właścicielką jest matka, która pracuje w przedszkolu, a ojciec prowadzi biznes. Mieszkają we wsi pod Radzyminem. I zatrudniają mężczyznę o zniszczonej twarzy – pana Jacka. Arek z kolegą przyjeżdżają na szosę, bo im się nudzi na początku wakacji. Pan Jacek miał kiedyś własny samochód, handlował warzywami i owocami na warszawskich targach, ale interes szedł kiepsko, a na domiar złego rozbił samochód. Więc teraz pracuje u ojca Arka.
Wieczorem jedzie na podwarszawską giełdę owocowo-warzywną w Broniszach, na zakupy. Między czwartą a piątą rano rozstawia się na jednym z podwarszawskich targowisk – w Radzyminie, Wołominie, Tłuszczu albo Wyszkowie. O szóstej towar wyeksponowany i zaczyna płynąć ludzki strumyk, który wysycha w południe. Wtedy pan Jacek przenosi się na szosę. Zawsze stoi w tym samym miejscu, na prywatnej polnej drodze odchodzącej od asfaltu. Jej właściciel nie dość, że nie pobiera opłat, to jeszcze jest zadowolony. Dzięki temu nie podjeżdżają mu pod dom samochody, do których wsiadły śniade i skąpo ubrane damy (eksponują swe wątpliwe wdzięki kilkaset metrów dalej), a on sam nie musi dzień w dzień zbierać z trawnika zużytych prezerwatyw.
Pan Jacek zauważył, że im lepszy samochód, tym bardziej się ludzie targują. – I jeszcze kłamią w żywe oczy! Że u nich w centrum Warszawy łubianka truskawek 4 zł kosztuje, a ja za 7 zł – to zdzieram. A jak Trabant się zatrzyma lub stara Skoda, to wiem, że zapłacą bez targu. Nieciekawymi klientami, według pana Jacka, są goście ze Wschodu. Pół godziny potrafią stać i przeliczać złotówki na ichnie. Drożej czy taniej? – Albo jabłko taki weźmie, uśmiecha się i mówi, że to padarok. Jakby mnie ktoś padarki dawał. Fajnie, jak się trafi sklepikarz, taki potrafi wziąć 20 kilo.
To słaby tydzień, mówi pan Jacek. Przed wypłatami i przed wakacjami. Nikt nie ma pieniędzy, to i mało kto kupuje.
Policja się nie czepia
Na 39 kilometrze w stronę Białegostoku na poboczu drogi przy wjeździe do wsi czarne Cinquecento, trzy skrzynki czereśni, jedna pomidorów, worek kartofli, parę głów kapusty. Ania ma 23 lata, jej mąż Piotrek jest o rok starszy. Są małżeństwem od 3 lat, ale mają już 6-letnie dziecko. Oboje bezrobotni. Ich rodzice – bezrobotni. On stolarz po zawodówce. Ona po technikum odzieżowym. Piotrek przez 3 lata pracował jako kierowca w Warszawie, było nieźle, zarabiał do 2 tys. zł, zdarzało się nawet 2,5 tys. Ale zakład padł rok temu. Teraz Piotrek stracił już i zasiłek. Co poniedziałek kupuje „Gazetę Pracę”, dzwoni – i nic. Ania nigdy nie pracowała. Ma zapalenie jelita grubego, raz na rok trafia na dwa miesiące do szpitala. W przyszłym tygodniu znowu idzie. Dzięki chorobie ma rentę – 400 zł miesięcznie. Jedyny stały dochód.
Kiedy Piotrek stracił pracę, zaczął handlować warzywami i owocami na okolicznych targach. Gdy pojawiły się pierwsze tegoroczne truskawki, wyszli na szosę. – Co mieliśmy robić? Nikt nam nie pomoże, bo rodzice sami nic nie mają, a na chleb i cukierki dla dziecka musi być. Policja się nie czepia: – Wiedzą, że ludzie pracy nie mają. Stoją od 9 rano do zmierzchu. Zarabiają głównie na czereśniach, w Broniszach kosztują 2,5–3 zł, u nich 4–5 zł. Czasem przez dwie godziny nikt się nie zatrzyma, a czasem pięć samochodów naraz. Dzisiaj poszło 30 kilo, z tego kilogram kupił sam Andrzej Lepper.
Czekanie na maniaków
Na 41 kilometrze w stronę Białegostoku drewniane archaiczne sanie konne, obok wóz drabiniasty, dwa kredensy, stoły, podniszczone lampy, stare koła od wozów, narzędzia, podstawy do maszyn do szycia, różne drobiazgi. Minitarg staroci między płotem chałupy i szosą. Młody człowiek rozwiązuje krzyżówkę, nawet nie podnosi specjalnie głowy, kiedy ktoś się zbliża, bo i tak wie, że nikt niczego nie kupi. Na pomysł wpadł jego ojciec, emerytowany policjant, kiedy zobaczył kogoś handlującego starzyzną za Ostrowią Mazowiecką. – Bieda wypchnęła ludzi na szosę – mówi, kiedy przyjeżdża starym Polonezem truckiem po syna. Mieszkają we wsi nieopodal. Tutaj tylko handlują i przechowują u gospodarzy towar. Handlują, to mocno powiedziane. Ostatni raz policjant sprzedał parę tygodni temu stary kufel do piwa. – A co mam robić? Siedzieć w domu z założonymi rękami i z żoną się kłócić? Czekam na maniaków, bo kto inny coś takiego kupi?
Jabłko wytrzyma, czereśnia nie
Kilka kilometrów za Górą Kalwarią, tuż za mostem na Wiśle, rząd zdezelowanych Żuków i rozłożone na poboczach skrzynki. Od rana do zmierzchu wystawiają tutaj swój towar nadwiślańskie wsie: Glinki i Ostrówek.
Tych czereśni pani Helena z Glinek narwała o czwartej rano. Jest południe, a sprzedała tylko 3 kg. Jabłek (zeszłorocznych kortlandów w cenie złotówka za kilogram) przez cztery dni zeszło jej 10 kg. W dni powszednie utarguje 50, góra 80 zł, które oddaje synowi i synowej. Towar przynosi jej więcej zmartwień niż pieniędzy.
– Jabłko wytrzyma, czereśnia nie. Ten ogórek stoi w skrzynkach od poniedziałku, pewnie trzeba będzie wyrzucić. A koper też ledwo żywy.
Jej syn, synowa i trójka wnuków w tej chwili harują przy kapuście i pomidorach. Do palikowania pomidorów zatrudnili Ruskich (biorą dwa, trzy złote za godzinę). Pani Helena martwi się o dzieci. – W tym roku mieli się odkuć, bo mają 20 tys. długów z poprzedniego roku, ale jak tu się odkuć, jak nic sprzedać nie można?
Przy szosie niedaleko mostu w Górze Kalwarii siada od 15 lat. Jest coraz gorzej, powiada. Kiedyś w skupie przyjmowali wszystko, co się wyprodukowało, dzisiaj skupy polikwidowane. A jeszcze grożą, że z handlem przydrożnym do Unii nie wejdziemy, bo to tam zabronione. Całe szczęście, że po wsiach jeżdżą hurtownicy ze Wschodu i kupują.
Pani Barbara, rencistka, kiedyś sprzedawała i trzy skrzynki ogórków dziennie. Dzisiaj jednej nie może, a jak po całym dniu ma w ręce 150 zł, jest szczęśliwa. – Czasem tego ogórka nawet się nie opłaca zbierać, tylko zostawia się go na polu – wzdycha. Szczęście, że kwasiarze go skupują, ładują do beczek i robią kwaszone.
– Z tym że to jest wczesny ogórek, do kiszenia niedobry. Dobry będzie dopiero ten za miesiąc – dodaje Sylwek, lat 18, piekarz z Otwocka, który właśnie wziął urlop i sprzedaje ogórki rodziców, z marnym skutkiem zresztą.
Pomidory zięcia pani Barbary też idą tak sobie. – Tylko na niedzielę ludzie tego pomidorka więcej wezmą – wzdycha. Jej zięć sprzedaje je na giełdzie w Broniszach po 3 zł za kg. Ona tutaj bierze 4 zł, ale ponieważ na wadze i tak przeważa, więc wychodzi na to samo.
Zięć Marek właśnie podjeżdża z nowym towarem. Widząc, jak interes idzie, kręci głową. Przyznaje, że miejsce przy szosie to bardziej skrzynka kontaktowa dla hurtowników ze Wschodu niż prawdziwy targ. – W tym roku Ruscy całe Glinki wybawili. Z jabłek wszystko wybrali. Gdyby nie oni, trzeba byłoby oddać na przemysł po 6 gr za kilo.
– Tylko że oni szukają jabłka ładnie podkolorowanego i twardego, żeby w transporcie wytrzymało. Takie lobo jest dla nich za miękkie, dlatego za idaredem się rozglądają – mówi pani Barbara.
Najwięcej wyciągam na czereśniach
Na 33 kilometrze od Warszawy, w Czaplinku, między Górą Kalwarią i Grójcem, Ewa (18-latka z technikum gastronomicznego) sprzedaje po złotówce pierwsze tegoroczne jabłka. Wyglądają, prawdę mówiąc, niespecjalnie. – Trochę kwaskowate. Nawet kila dziś nie upchnęłam. Posiedzi do piątej, bo jak mówi, trzeba mieć jakieś życie poza jabłkami, wyjść gdzieś. Przecież wakacje się zaczęły.
Ewa wyjaśnia, że jabłka są z sadu ojca. Wszystko, co zarobi, może sobie wziąć, chociaż nie ma tego dużo. – Konkretne jabłka będą dopiero we wrześniu, teraz najwięcej wyciągam na czereśniach. Planuję, że z tych czereśni może gdzieś sobie wyjadę na tydzień.
Jedni zbierają, drudzy handlują
Na 81 kilometrze za Wrocławiem handluje krasnalami Robert Kucharski: – Niemiec w polu czy w lesie się nie zatrzyma, bo się boi napaści, więc lepiej dokleić się do CPN, do sklepu albo do kogoś, kto już stoi.
Na drodze do niemieckiej granicy między Bolesławcem a Zgorzelcem panuje porządek. Dzikich sprzedawców oferujących z ręki świeże grzyby czy jagody jest mało. Handel przejęli pośrednicy ze starannie wypisanymi szyldami: Zigaretten i Bunzlauer Keramik (ceramika bolesławiecka). Ceny wypisane w euro i złotych, ale można się targować.
Dziki handel ograniczają też chodniki, których buduje się coraz więcej przy drodze, żeby było widać porządek. Akurat tam, gdzie na poboczach stało najwięcej ludzi. A wiadomo, Niemiec na chodniku się nie zatrzyma, bo nie wolno.
– Dlatego lepiej zgodzić się na podział: jedni zbierają, drudzy handlują – mówi Zbigniew Koniczka spod Bolesławca.
Ci, którzy stoją przy drogach prowadzących do Niemiec, stanowią zwykle drugie albo trzecie ogniwo w handlowym łańcuchu. Krasnale, plastikowe postaci Flipa i Flapa, betonowe fontanny i ogrodowe posążki przywożone są przez producentów z Nowej Soli. Owoce przynoszą zbieracze z wiosek przy drogach prowadzących do granicy. Do wiosek oddalonych od drogi trzeba już jeździć, czasem aż w Lubuskie. Im dalej od miasteczka i drogi, a więc od pracy, tym więcej ludzi chodzi do lasu na jagody i kurki.
– W takich wioskach jak jest wysyp grzybów albo jagód, to do lasu idzie pół wsi, jedni próbują sprzedawać sami, ale w końcu trafiają do nas – mówi Koniczka. – Gorzej, jak jest susza. Przez ostatnie trzy dni zrobiłem 1000 km za kurkami i prawdziwkami. Utargu mam z tego ok. 300 zł dziennie, 200 zł muszę zapłacić od razu ludziom, na rękę zostaje setka, od której muszę jeszcze odliczyć benzynę.
Handel musi opłacić się każdemu. W miasteczku za litr jagód można dostać 5–6 zł, przez kilka godzin czekając na klienta. Handlarz przy drodze też da 5 zł i nie trzeba stać. Dla Niemca, który ma 20 km do granicy, jagody kosztują już 10–12 zł za litr. Niewielki koszyczek kurek, które kupują najchętniej – 20 zł. Litrowy słoik miodu 30–35 zł. W Zebrzydowej Jan Zawada siedzi w Wartburgu należącym do zięcia: – Co czwarty człowiek w wiosce tutaj żyje ze zbierania.
Zawada ma na stoisku jeże z siana oraz plecione z giętkich gałązek kosze i stojaki na parasole. Plecione na drucianych stelażach jeżyki wielkości pięści kosztują 5–8 zł, wielki blisko półmetrowy jeż – 70 zł. Kosze po 50–60 zł. Jeże ostatnio idą bardzo dobrze, znacznie lepiej niż krasnale, które Niemcy zaczęli wyrabiać u siebie. – Jeże robią dwie panie z Zebrzydowej, od których je kupujemy, stojaki robimy sami – mówi. – Niemcy biorą, bo jeże są ładne, siano jest przycinane nożycami do cięcia baranów i są ekologiczne, a to dla nich ważne.
Jeże, stojaki, nawet wypchany jastrząb – mogą czekać. Ale jak jagody nie pójdą pierwszego dnia, zaczynają puszczać sok. Grzyby też tracą wygląd. Wtedy z jagód robi się zaprawy. – Przyjeżdżam do domu, płuczę, żona zasypuje cukrem i następnego dnia sprzedajemy po 5–7 zł za półlitrowy słoiczek. A z grzybów robi marynaty – mówi Zbigniew Koniczka.
Niemcy nauczyli się już jeść zaprawy. Słoiczek marynowanych podgrzybków kosztuje 10 zł. Taki sam z prawdziwkami już dwa razy drożej. Ale musi ładnie wyglądać.
– Niemca się nie oszuka, dokładnie pod słońce obejrzy słoik, czy nie pływa jakiś robak albo czy na nakrętce słoika nie ma rdzy – mówią handlarze. – Niemiec musi mieć wszystko błyszczące. Pokręci nosem, pomarudzi, ale w końcu kupi, a Polak tylko zatrzyma się, zapyta o cenę i pojedzie dalej.
Arbuzy w krajobrazie
Na 70 kilometrze za Katowicami pięć lat temu wyrosły stoiska z arbuzami. Są zjawiskiem endemicznym w skali Polski, chociaż ostatnio arbuźnicy widziani byli w okolicach Oświęcimia i Kętów. Tadeusz ze Skoczowa, właściciel 6 stanowisk w okolicach miasta (drewniana paleta, dwie skrzynki po piwie, krzesło i parasol), myśli o wakacyjnych filiach przy nadmorskich plażach.
Pierwszym arbuźnikiem był handlowiec ze Śląska, który rozłożył swój stragan przy drodze na wysokości Drogomyśla. Najpierw codziennie przywoził na szosę rozmaite owoce z katowickiej giełdy. Ale delikatne nektarynki i brzoskwinie gotowały się na słońcu. Tylko arbuz miał siłę, żeby przeleżeć i dwa tygodnie. Więc został. Okazało się, że arbuz dobrze gasi pragnienie, a poza tym jest owocem rodzinnym. – Z tego, co czytałem o arbuzach, wynika, że ma on wiele właściwości – dodaje Tadeusz, oficjalnie bezrobotny.
Kiedy okoliczni zorientowali się, że przy każdym stanowisku stoją dwa, trzy samochody, pionierowi ze Śląska przybyła natychmiast lokalna konkurencja, której nie wytrzymał psychicznie. I zrezygnował.
Tadeusz szacuje, że od maja do września po arbuzy na giełdę jeździ jakieś dwanaście osób z okolicy. Dzięki temu młodzież obsadzana na stanowiskach może zarobić na wakacje. Dziennie nawet 25 zł.
Arbuzy wrosły w krajobraz okolicy. Okoliczni mówią na nie „diesle”, nawiązując do spalin, które na nich niewątpliwie osiadają. Ale rok temu urządzono w Ustroniu po raz pierwszy Dzień Arbuza. Festyn odbył się przy schronisku na Równicy. Ludzie przebierali się za arbuzy, wskakiwali w przebraniu do prowizorycznych basenów. No i jedli owoce. W tym roku, 3 sierpnia, odbędzie się kolejna edycja święta. Organizuje je Rada Mieszkańców Osiedla Manhattan w Ustroniu.
Żeby zająć się arbuźnictwem szosowym, trzeba mieć zgodę właściciela gruntu. Większość arbuźników stoi na terenie gminy Skoczów, choć atrakcyjniejszy uzdrowiskowo jest Ustroń. Ale w Ustroniu za metr trzeba zapłacić miastu nawet 25 zł. A na stoisko potrzeba ze dwa metry.
Trzeba dbać o jakość towaru. – W maju zaczynamy od arbuza z Kostaryki i Gwatemali. Potem są hiszpany, następnie wchodzi grek, w końcu zaczyna się węgier. Włoch to niewypał. Jest bladziutki i to włocha sprzedają w supermarketach po złotówce za kilogram.
Ważna jest reklama. Jakieś 30 m przed stanowiskiem trzeba zaanonsować punkt nawet kawałkiem dykty. Ci w szybkich samochodach denerwują Tadeusza: –Podjeżdżają i narzekają: zjadło by się arbuzika, ale drogi jakiś... Najmniej narzekają ci, co podjeżdżają całą rodziną jakimś normalnym Fiatem albo Daewoo. Najbardziej chytry to ten w wypasionym Mercedesie.
Mama lepi pierogi z jagodami
Na 89 kilometrze z Warszawy do Gdańska w Strzegowie, około 30 km przed Mławą, siedzą Kasia i Paweł. Mają po 10 lat. Są ciotecznym rodzeństwem. Od czasu kiedy skończyła się szkoła, codziennie rano idą ze swoimi rodzicami i babcią do lasu na jagody. Gdy zbierze się 5–6 litrów, dzieciaki siadają przy gdańskiej szosie.
– Wczoraj był dobry dzień, sprzedaliśmy wszystko w ciągu paru godzin – opowiada Pawełek. – Zatrzymują się głównie osobowe, ale wczoraj był i tir, a nawet jakaś pani, chyba z zagranicy, bo mówiła tak: be, be, be. Dziś jest gorzej, przynajmniej po naszej stronie drogi. Wybór strony to loteria, nigdy nie wiadomo, która okaże się lepsza. W niedzielę myśleli, że będą kupować ci, co jadą na Warszawę, a kupowali ci na Mławę.
Wczoraj zarobili 60 zł. Podzielili się z rodzicami po połowie. – Mama teraz na okrągło robi pierogi z jagodami i piecze jagodzianki, potrzebowała na mąkę, mleko i proszek – tłumaczy Pawełek. On odkłada sobie na wakacje. Ma pojechać z ciocią nad jezioro i chce mieć trochę kieszonkowego. Kasia zbiera na bilet do Malborka, bo ciocia zaprosiła ją do siebie na tydzień.
Rodzice nie pracują. Latem ojcowie łowią ryby, a matki robią przetwory na resztę roku. – Czasem brakuje – przyznaje Pawełek. – No może na chleb to nie, ale na coś do chleba brakuje. Teraz będzie dobrze, bo zaraz zaczną się grzyby, to będziemy je sprzedawać. Ale co zimą? Śniegu nikt nie kupi.
– I tak my tu mamy dobrze – chwali się Kasia. – Moja siostra pracuje obok na grochówce, to jak jesteśmy głodni, zawsze nam coś da. A jak się ktoś zatrzymuje zjeść, to często przy okazji kupi u nas jagody.
Przy drodze jest straszny huk i śmierdzą spaliny. Dzieci wieczorem są zmęczone. Bolą je plecy od zbierania jagód i głowa od hałasu, ale w sumie bywa ciekawie. – Ostatnio jeden pan zagapił się i wpadł na słup – opowiada Kasia.
Autorzy: Joanna Podgórska, Ewa Winnicka, Marcin Meller, Sławomir Mizerski, Mariusz Urbanek