Ten, kto kocha kino, akceptuje w nim wszystko. Nie ma bowiem filmu, choćby najbardziej podłego, w którym nie byłoby minuty wartej zobaczenia. Zdarza się, że kolega-bywalec, taki jak ja, informuje mnie: ten film to nieprawdopodobna szmira, ostatni knot, szczyt idiotyzmu: MUSISZ to zobaczyć!
Można spróbować ograniczyć się do filmów żywiących ambicję artystyczną. Ale tu jest kolejna trudność: sugestia filmu jest hipnotyczna, akcja jest zaś psychoanalityczna jak w żadnej innej sztuce. W rezultacie film przynosi własne indywidualne doznanie, co utrudnia sprawdzenie go według ustalonej wartości. Osoby o podobnych poglądach, które mają jednakową opinię i z góry można się spodziewać, jak odniosą się do książki, obrazu, spektaklu teatralnego – wobec filmu potrafią zachować się w sposób krańcowo różny.
Oto na przykład opinia jednego z najwybitniejszych autorów filmowych, Ericha von Stroheima, o „Obywatelu Kane” Orsona Wellesa, obowiązkowo wymienianym na pierwszym miejscu w ankietach arcydzieł. Film podejmuje – pisze Stroheim – temat organizacji koncernu gazetowego przez Kane’a, jego kandydaturę na prezydenta USA oraz lansowanie nieudanej kariery jego żony, śpiewaczki-amatorki. We wszystkich tych akcjach Kane okazuje się partaczem. Jest to więc film o plajtowniku, nie dowiadujemy się też, jakie miał poglądy, mimo że jest jakoby potentatem prasowym. Wyjaśnienie końcowe, że umierając po nieudanym życiu marzy o sankach, na których bawił się jako dziecko, jest godne debila, a nie kolosalnej postaci, jaką film usiłuje pokazać. Ale ta figura bez treści została doprowadzona, za pomocą rozdęcia środków wizualnych, do monumentalizmu – nie bacząc na rozjazd między rozmachem spektaklu i rzeczywistym sensem. Opinia wygląda na przekonującą, ale cóż z tego!