Młode kobiety, zwłaszcza we Francji, na początku lat 70. zaczytując się rewelacjami Simone de Beauvoir, demaskującymi ich matki jako przekazicielki ucisku kobiet, demonstrowały pełną pogardę dla matek. Głównym ich powołaniem było – jak głosiły córki – prasowanie, czyszczenie, smażenie, pastowanie, pranie, gruchanie w celu pełnego zadowolenia męża. Oraz – przycinanie córek do modelu miłych i skromnych panienek. Co się stało z tymi kontestatorkami, kiedy przekroczyły pięćdziesiątkę, a ich córki dorosły? Czego chcą teraz?
Tego co zawsze – stwierdzają autorki serii książek na ten temat, które ukazały się w ciągu ostatnich lat w Paryżu. Losu dla córki równie jak ich własny szczęśliwego. Lub kompensaty za swój nieudany. I miłości córek. Tego najbardziej. Córki nie są już buntownicami. Korzystają z praw wywalczonych przez matki: masowo pracują, odgrywają role społeczne, mają liczne przywileje związane z macierzyństwem. Nie ma powodu do pogardy. Przeciwnie, matki i córki wspierają się, pomagają sobie. Córki niechętnie opuszczają dom rodzinny. „Związek mężczyzna–kobieta ulega rozchwianiu – twierdzi Monique Guirant, psychiatra z Lyonu. – A para matka – córka jest niezniszczalna”. Co więcej, ten związek odnawia się, intensyfikuje, wzmacnia i pogłębia. Nastąpił renesans matkostwa. Renesans córkostwa.
W Polsce, zaludnionej matkami-Polkami, kontestacji matek jako „przekazicielek ucisku” nigdy nie było i nie uchodziło pisać w stylu: „Gloryfikacja matki przypomina balon, z którego uszło powietrze. Zbyt długo służyła ona zamazywaniu prawdy o kobietach”. Tak właśnie pisała Ivonne Knibiechler w wydanej w Paryżu książce „Rewolucja macierzyństwa”. Nie zrobiono u nas nawet poważnych badań nad przebiegiem tych relacji, uznając je widocznie za oczywiste.