Obsadziła ich w sztuce Bertolta Brechta wystawionej w hali Stoczni Gdańskiej. Zagrali klientów Armii Zbawienia przychodzących na talerz zupy. Z tablicami „Szukam pracy” witali publiczność, często niepewną, czy oni tak naprawdę, czy w ramach scenicznej fikcji? Raz na widowni siedział Marian Krzaklewski. Świetnie się bawił. Bo „Happy end” to sztuka do śmiechu.
Jest ich ośmioro. Jedyna kobieta – Alicja Malinowska, 53 lata, wykształcenie średnie ekonomiczne, nie lubi momentu, gdy otwierają drzwi do hali, w której kiedyś suwnicą operowała Anna Walentynowicz, i pokazują się z tablicą „Szukam pracy”. Ale cieszy perspektywa zarobku. Po 25 zł za próbę, po 40 zł za spektakl.
Wiele lat przepracowała w Stoczni Gdańskiej jako sekretarka dyrektora do spraw produkcji. W 1997 r. przyszedł nowy dyrektor i przyprowadził nową sekretarkę. Ją przeniesiono do dyrekcji handlowej, gdzie potrzebny był język angielski. Znała trochę niemiecki i rosyjski. Gdy dzwonił telefon, przechodziła katusze, że znów trzeba będzie wzywać kogoś na pomoc. Po miesiącu zaczęły się kłopoty z sercem, z ciśnieniem. W tym samym czasie upadła stocznia i pani Ala nie znalazła już pracy, choć nie ustaje w szukaniu. Zwykle gdy poda wiek, kończy się rozmowa. – Nawet do kuchni, do sekretariatu w szkole bym poszła, nawet do sklepu – wylicza.
– Małżonka ambicje ma zakopane – stwierdza Mieczysław Malinowski, 35 lat pracy w stoczni, świadczenie przedemerytalne 1000 zł miesięcznie. On trzyma kasę i robi zakupy. – Umie się ubrać. Teraz chodzi tylko, ogląda i wraca chora. Załamana, płacze po kątach. Mówię: jedziemy na działkę. Odmawia. Co będziesz tutaj robić – przekonuję. W końcu zgadza się, ale – mówi – posiedzę tylko, ręką nie ruszę.