Nazajutrz po ubiegłorocznych terrorystycznych atakach na nowojorski WTC i Pentagon Jim Zogby odsłuchał wiadomość pozostawioną na automatycznej sekretarce. „Poderżniemy ci gardło i zabijemy twoje dzieci. Wszyscy Arabowie muszą umrzeć” – mówił nieznajomy głos. Zogby, przewodniczący waszyngtońskiego American Arab Institute (AAI), pół życia poświęcił zwalczaniu antyarabskich i antymuzułmańskich stereotypów oraz umacnianiu pozycji arabskiej mniejszości w USA, ale tego dnia wydawało się, że jego wysiłek pójdzie na marne. Tradycyjna tolerancja wielokulturowej Ameryki wobec imigrantów i obcokrajowców wystawiona została po 11 września na szczególnie trudną próbę.
W hollywoodzkich filmach akcji Arabowie i muzułmanie to najczęściej przewrotni szejkowie naftowi albo półdzicy brodaci terroryści knujący na zgubę Ameryki. Jim Zogby nie tylko nie ma nic wspólnego z islamskim ekstremizmem, ale nie jest nawet wyznawcą Mahometa. Należy do społeczności arabskich chrześcijan stanowiących zdecydowaną większość: dwie trzecie amerykańskich Arabów. Amerykańscy muzułmanie to przeważnie imigranci ze świata pozaarabskiego – Iranu, Pakistanu, Afganistanu, nawet Indii. A co najmniej 25 proc. wyznawców Proroka w USA to Murzyni nawróceni na specyficzną odmianę islamu wynalezioną przez czarnych separatystów pod wodzą Elijaha Muhammada.
Arabscy chrześcijanie przybywali do Ameryki od połowy XIX w. głównie z Libanu i Syrii. Religia, wspólna z europejską większością mieszkańców kraju, ułatwiała im asymilację i spełnienie amerykańskiego marzenia. Potomkowie tych syryjskich i libańskich imigrantów to dziś jedna z najzamożniejszych grup etnicznych w USA. Wywodzą się z niej czołowi politycy, jak były przywódca Demokratów w Senacie George Mitchell, szef kancelarii prezydenta Busha seniora John Sununu, obecny minister energetyki Spencer Abraham i lider „zielonej” lewicy, kandydat prezydencki w 2000 r.