Do stanu klęski zimowej – przekonaliśmy się – nie potrzeba wiele. Parę godzin obfitych opadów śniegu plus wiatr oraz mróz. To w naszym klimacie nie nowina, choć następujących po sobie niemal kolejno 12 ciepłych i małośnieżnych zim uśpiło czujność. Biały horror przychodzi nagle: zaspy, nieprzejezdne drogi, odcięte od świata miejscowości, paraliż komunikacji miejskiej i kolei. Sprawność państwa najlepiej poznaje się właśnie w takich sytuacjach kryzysowych. Jak jest zorganizowane, jak sobie radzą władze, jak szybko przywracana jest normalność. Jeśli nawet najgorsze mamy już za sobą, a zimowy kataklizm (głównie komunikacyjny) przeżyliśmy w sumie łagodnej niż w czasach PRL (gdzie ostra zima oznaczała kryzys energetyczny), wnioski nie są przesadnie optymistyczne.
Pierwszy atak nastąpił jeszcze przed świętami, ale zasypywało i paraliżowało raczej prowincję: Lubelszczyznę, Warmię i Mazury, Beskid Niski. W święta zaczęło być coraz gorzej: alarmujące doniesienia docierały z Dolnego Śląska, Wielkopolski i Gór Świętokrzyskich. Tuż przed sylwestrem odcięte od świata wsie w całej Polsce liczono już w dziesiątki. W pierwszych dniach nowego roku – za sprawą kolejnego zderzenia mas mroźnego arktycznego powietrza napływającego z północy z cieplejszym powietrzem z południa Europy – zasypało kolejnych kilkaset. Prof. Halina Lorenc z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie tłumaczy, że choć pod względem wielkości opadów sytuacja przypominała zimę stulecia z przełomu lat 1978–1979, to śnieżne zimy mieliśmy ostatnio w latach 1969–1970, 1986–87 i 1995–1996, nie jest to więc żadna anomalia czy wyjątek.