Zacznijmy od Afganistanu. Ponieważ toczy się tam wojna partyzancka, stroje i nakrycia głów powinny partyzantom umożliwiać schronienie się wśród tak samo ubranych ludzi, którzy akurat bojownikami nie są. Zawoje noszą na głowach przede wszystkim pusztuńscy talibowie i – z drugiej strony frontu – żołnierze uzbeckiego generała Raszida Dostuma.
Turbany zawiązane dookoła głowy mają „ogony” jak szlacheckie i chasydzkie lisiury. Jest to zwisający kawałek szaroburej lub czarno-białej materii, która chroni oczy, usta i nos przed słońcem oraz burzą piaskową. Turbany zmieniają i osłaniają twarz. Na wojnie służą dodatkowo jako maski.
Mudżahedini Ahmeda Szacha Masuda wolą berety z wielbłądziej wełny. Okrągłe otoki nadbudowane wielokątnym lub okrągłym nakryciem można zresztą owinąć bawełną i mieć pełny turban. Jeśli nie beret, to należy nosić przynajmniej muzułmańską czapeczkę, też owiniętą turbanem.
Pół wieku temu dyskutowana była teza, iż Afgańczycy to potomkowie zagubionego w górach plemienia żydowskiego. Teza ta nie ostała się, bo nie są znane przypadki przechodzenia całych plemion żydowskich na islam.
Z drugiej strony Hitler wierzył, że aryjczycy to potomkowie Ariów, mieszkańców Ariany, czyli Afganistanu. Mundury i czapki szyła Hitlerowi pracownia istniejąca do dziś.
Miejmy nadzieję, że nie ubierze ona teraz swoich modeli w berety mudżahedinów czy turbany talibów, choć nie wiadomo, bo w świecie ubiorów zmiany narzucane są zawsze przez wojny i rewolucje. Dość przypomnieć beret Che Guevary na ulicach Paryża w maju 1968 czy chusty Palestyńczyków. Nie bez przyczyny superprojektantów mody nazywa się, jak niektórych polityków, dyktatorami.
Rene Koenig pisał: „Strój (.