Dlaczego płaczesz, żołnierzu?
Ostatnie dni powstania warszawskiego
W październiku 1944 r., po dwóch miesiącach walk, Warszawa jest cicha jak cmentarz. Samoloty nie bombardują powstańczego jeszcze Śródmieścia, nie rwie się co siedem minut 1100-kilogramowy pocisk z działa kolejowego, nie wyją miotacze min, nie ogłuszają tępe eksplozje granatników. Czasem tylko z dala odezwie się pojedynczy strzał karabinowy albo krótka, zdławiona seria z pistoletu maszynowego. Jest zawieszenie broni, które przejdzie wkrótce w kapitulację, poddanie miasta, a ja żyję i stoi jeszcze dom rodzicielski! (Żurawia 18). Stoi, ale wyrok śmierci został już wydany, bo naloty – dom po domu – niszczą systematycznie na razie drugą, nieparzystą stronę ulicy. Dziś nie noszę poczty polowej w kwartale pl. Zbawiciela, Al. Jerozolimskich, Lwowskiej, Marszałkowskiej i nie będą polować na mnie strzelcy wyborowi. Nie będę też słuchał wybuchów radości, gdy przyniosę dobrą wiadomość, i szlochów, okrzyków rozpaczy matek, żon, sióstr, gdy będzie to wieść zła. Jestem coraz częściej listonoszem śmierci. Nie mam już 15 lat jak w sierpniu, mam chyba z pięćdziesiąt.
Dziewczyny z powstańczym fasonem
Idę na spacer po Warszawie, który (nie wiem tego jeszcze) będzie na lata ostatnim. Na Kruczej istny Kercelak. Ulicę przedzielają gruzy ze zwalonych domów, ale w powstałych niszach kłębi się tłum z odzieżą na rękach, z woreczkami i butelkami w koszach. Ktoś zamienia palto na krupy i boczek, ktoś inny wino na buty, nowe ubranie idzie za podniszczoną, ale ciepłą kurtkę. Wszyscy są przekonani, że trzeba będzie wkrótce opuścić miasto, i pozbywają się rzeczy zbędnych, polują na przydatne w drodze, która wiedzie w nieznane.