Klasyki Polityki

Samotność w samo południe

Jak oglądać (i czytać) film „W samo południe”

Senator Joseph McCarthy – w latach 50. tropiciel komunistycznych spisków:
„W samo południe” było aluzją do panującej w Hollywood atmosfery zastraszenia. Senator Joseph McCarthy – w latach 50. tropiciel komunistycznych spisków: „W samo południe” było aluzją do panującej w Hollywood atmosfery zastraszenia. Bettmann / Corbis
Ten film stał się tak ważny i dla Ameryki, i dla Polski.

„W samo południe” (High Noon) z Garym Cooperem i Grace Kelly (jej pierwsza wielka rola) nakręcono dokładnie 50 lat temu. Western był wówczas u szczytu popularności, tacy aktorzy jak właśnie Cooper czy John Wayne byli wielbieni jako prawdziwi bohaterowie Ameryki. Ale film reżysera Freda Zinnemanna wychodził poza stereotypy gatunku; rychło uznano go za najlepszy na świecie. Jego potężna symbolika miała – i jak się okazuje ma także dziś – zastosowanie polityczne. Wielu niespodziewanych przeciwników musiał już poza ekranem pokonać szeryf Will Kane.

Jak w greckiej tragedii – „W samo południe” zachowuje jedność miejsca, czasu i akcji. Dramat trwa dwie godziny. W mały miasteczku Hadleyville, zapewne około 1870 r., odchodzący z urzędu szeryf Will Kane (gra go Gary Cooper) bierze ślub z młodziutką kwakierką Amy Fowler (Grace Kelly), zamierzają wyjechać gdzie indziej i wieść spokojne życie. Nagle rozchodzi się ponura wieść, że z więzienia wypuszczono bandytę Franka Millera, którego Kane kiedyś pochwycił, a miejscowy sędzia skazał. Frank ma przyjechać do Hadleyville południowym pociągiem, czeka na niego stara banda rewolwerowców, wiadomo, że zechcą się zemścić. Sędzia ucieka, namawia też Kane’a do ucieczki. Szeryf nie musi już walczyć, jego urząd powierzono komu innemu, ponadto religia nowo poślubionej żony zabrania rozlewu krwi. Ale dla Kane’a to mniej sprawa honoru niż konieczność. Kane wie, że bandyta odnajdzie go kiedyś i dopadnie. Trzeba więc korzystać z osłony Hadleyville, które mu wiele zawdzięcza i „gdzie ma przyjaciół”, którym rozda gwiazdy pomocników szeryfa.

W spiekocie dnia (nastrojowa muzyka Dimitri Tiomkina), przy częstym obrazie nieubłaganie posuwającego się ku 12.00 zegara, szeryf usiłuje bezskutecznie zebrać pomocników. Ludzie się boją i wymawiają pod byle pretekstem. Kane idzie nawet do kościoła – choć nie był nazbyt religijny – i tam zabiega o pomoc u zebranych na nabożeństwie obywateli. Scena ta demonstruje, jak kiepski parlamentaryzm psuje obywateli: w pierwszym odruchu mężczyźni wychodzą z kościelnych ławek, ale zatrzymuje ich kilku oratorów, podnoszących rozmaite wątpliwości, z pozoru dla dobra szeryfa i miasteczka. Odruch pomocy ginie w przeważnie obłudnej i chaotycznej debacie. Kane – w godzinie próby, w samo południe – zostaje sam, opuszczony przez współobywateli, wygrywa raczej dzięki szczęściu i nieoczekiwanej pomocy młodej żony, która wbrew swojej religii – też sięga po rewolwer. Kiedy już wszyscy bandyci gryzą ziemię, mieszkańcy Hadleyville nadbiegają z gratulacjami. Szeryf rzuca im pod nogi cynową gwiazdę – oznakę urzędu – i odjeżdża.

Film wyreżyserował Fred Zinnemann, należący do całego pokolenia filmowców europejskich – wśród nich takie gwiazdy jak Otto Preminger („Proces w Norymberdze”), Robert Siodmak, Billy Wilder – wygnanych z Europy przez hitleryzm, którzy do Hollywood wnieśli krytyczniejsze spojrzenie na świat, niezupełnie pasujące do kanonów „fabryki snów”. Film Zinnemanna uderzał w amerykański mit często w westernach eksponowany: solidarności w walce ze złem. Wielu widzów początkowo było zdezorientowanych, ponieważ akcja nie rozwijała się tak, jak się mogli spodziewać. Wedle plotki z tamtych czasów, John Wayne miał skrytykować zakończenie jako „antyamerykańskie”.

Krucjata antykomunistyczna

Zinnemann jako uciekinier z Austrii miał doświadczenie z nadciągającym faszyzmem, musiał obserwować wszystkie możliwe uzasadnienia polityki appeasementu (obłaskawiania rosnącego w potęgę dyktatora) i katastrofalne konsekwencje pobłażania reżimowi zła, zanim posieje totalne zniszczenie. Zinnemann uciekał więc z Europy do lepszego świata. Entuzjaści Ameryki traktują ją zawsze jako świat wolności, zapominając o jej ciemnych kartach. Rok produkcji filmu – 1952 – to równocześnie rok powtórnego wyboru Josepha McCarthy’ego na senatora, era maccarthyzmu w ponurym rozkwicie.

McCarthy trwał jako zupełnie bezbarwny senator (przedtem sędzia) do 1950 r., kiedy publicznie oświadczył, że potrafi wskazać 205 komunistów, którzy ciągle kształtują politykę waszyngtońską. Ta sensacja wyniosła go na czołówki gazet. Ciągłe tropienie i denuncjowanie komunistów zapewniły mu ogromną popularność; stał się ówczesną wersją Leppera, bo zaniepokojenie Amerykanów było autentyczne, infiltracja sowiecka istniała rzeczywiście, masy chciały w nim widzieć strażnika prawdziwego amerykanizmu, a w jego wrogach bandę tchórzliwych spryciarzy, podkopujących tradycje narodowe. W istocie, jak się okazało kilka lat później, McCarthy nic nie wiedział o prawdziwym komunizmie ani nie wykrył żadnego autentycznego agenta komunistycznego. Wyczuł jednak nastroje, niepokój o bezpieczeństwo kraju, frustracje przegrywanej wojny koreańskiej. Wśród rzekomych agentów komunistycznych, których wymieniał, znajdował się nawet generał Marshall, sekretarz stanu znany w Polsce jako autor planu pomocy krajom europejskim.

Na polowaniach na czarownice pierwsi cierpią artyści, zwłaszcza że to oni zasilali szeregi „liberalnej lewicy”; część z nich – zwłaszcza w czasie wojny – nie kryła komunistycznych sympatii. ZSRR był w końcu ważnym sojusznikiem. Ale rok 1952 był już rokiem nie tylko zimnej, ale i prawdziwej amerykańskiej wojny z dwoma krajami komunistycznymi: Koreą i Chinami. Pod przemożnym wpływem McCarthy’ego starano się dowieść, że Partia Komunistyczna w Hollywood zdobyła sobie „prestiż, pozycję i pieniądze”. Postrachem środowiska filmowego stał się potężny HUAC – House Un-American Activities Committee – czyli Komisja do badania Działalności Antyamerykańskiej, czytaj niepatriotycznej i komunistycznej. W sezonie 1952, a więc premiery „W samo południe”, na liście do przesłuchania, w istocie na liście podejrzanych, znalazły się 324 nazwiska. „Jeśli wymienione osoby pracowały na umowie, umowę zrywano albo jej nie przedłużano, jeśli byli wolnymi strzelcami, ich agenci mówili, że nie mogą znaleźć dla nich pracy, albo przestawano do nich dzwonić” – pisał John Cogley w późniejszym „Raporcie o czarnych listach”.

Podejrzanych unikano jak zarazy. Na przesłuchanie HUAC wezwano też scenarzystę i współproducenta „W samo południe” Carla Foremana. „Strach zaczął rosnąć, strach zdradliwy, który zawładnął całym miastem. Postanowiłem zmienić wtedy spojrzenie i napisać alegorię o Hollywood i maccarthyzmie. Już podczas pracy nad filmem dostałem małą różową kartkę wzywającą mnie do HUAC (...) Wystarczyło przekształcić niektóre rozmowy w ramy westernu, by otrzymać »W samopołudnie«” – napisze potem scenarzysta filmu we wspomnieniach. I tak też ów niezwykły western odczytano w środowisku – kiedy ludzie filmu byli namierzani przez HUAC, to doświadczali podobnego osamotnienia i goryczy, podobnej rejterady znajomych co szeryf Kane w krytycznych kwadransach przed dwunastą w południe. Na czarnej liście znaleźli się też operator Floyd Crosby i aktor Lloyd Bridges (ten, który gra zapalczywego zastępcę szeryfa i bije go usiłując zmusić do ucieczki). Najbardziej jednak ucierpiał Carl Foreman, który musiał następnego roku emigrować do Anglii. Podobno Cooper odważnie stawał w jego obronie; według innych źródeł Cooper, pod wpływem swego przyjaciela Johna Wayne’a, zrezygnował ze współpracy ze studiem, którym kierowali producenci „W samo południe” Stanley Kramer i Foreman.

Ostatecznie zwyciężyli Zinnemann i Foreman (film dostał trzy Oscary), McCarthy przegrał. Może dlatego, że w swym prymitywnym populizmie zapędził się za daleko. W końcu zaatakował samego prezydenta Eisenhowera, nawet i armię, zarzucając jej spisek; zarządzono przesłuchania transmitowane przez telewizję 36 dni bez przerwy. Miał to być triumf McCarthy’ego, a był jego koniec; publiczność sama zobaczyła, że senator jest brutalny, a oskarżenia dzikie i naciągane. Odwróciła się od niego sympatia publiczności, potępił go Senat (za zachowania „sprzeczne z tradycjami Senatu”) i McCarthy zapił się na śmierć, zanim skończył pięćdziesiątkę. Jeśli Zinnemann (a także Arthur Miller z „Czarownicami z Salem”) stworzył dzieło krytykujące maccarthyzm, to być może przyczynił się choć trochę do jego upadku. Nawiasem mówiąc McCarthy, choć był zapalonym antykomunistą, raczej pomógł komunizmowi przetrwać, gdyż nadał działalności antykomunistycznej złe i długo źle wspominane oblicze.

Epizod polski

W amerykańskim Muzeum Westernu dziwiono się po latach, że w takim komunistycznym kraju jak Polska znano i podziwiano western „W samo południe”. Film nie tylko znano; sylwetka Gary’ego Coopera była na tyle, jak to się dziś mówi kultowa, że przed zbliżającymi się historycznymi wyborami w Polsce 4 czerwca 1989 r. – student warszawskiej Akademii Sztuk Plastycznych Tomasz Sarnecki zaproponował foto kroczącego szeryfa Kane’a na plakat wyborczy Solidarności. – Wszystko wokół wrzało – wspomina dziś plastyk. Chciałem robić plakaty co tydzień, choćbym nawet miał wieszać tylko jeden egzemplarz. Dla Sarneckiego szeryf Will Kane uosabiał „łaknienie sprawiedliwości, wzięte z głębin dzieciństwa skojarzenie walki dobra ze złem”. Zamiast rewolweru szeryf ma jednak kartkę wyborczą – to jego nowoczesna broń. Jak zwykle, wzniosłość miesza się z trywialnością. Tak podziwiane później zmęczone spojrzenie Coopera było rezultatem przezwyciężanego bólu; aktor chorował przez całe 31 dni zdjęć.

Sarnecki wspomina, że wiosną 1989 r. ówczesne gremia opozycyjne w Warszawie uznały projekt plakatu za zbyt konfrontacyjny, chciały czego innego. Ostatecznie przeważyło zdanie Henryka Wujca, który był zwolennikiem szeryfa. Kiedy zauważam, że szeryf Kane może nie bardzo pasował do Solidarności, bo jego dramat polega na tym, że ludzie wokół okazują się właśnie niesolidarni, Sarnecki zwraca raczej uwagę na inne dziwne zrządzenie losu, takie post scriptum historii: szeryf wyjechał z miasteczka, bo zadanie poprawiania ludzi z Hadleyville go przerastało. Podobnie potem w Polsce wyparowała gdzieś Solidarność, a to, z czym przyszła, zdewaluowało się i rozmieniło na drobne mówi.

Samotność globalna

Zupełnie inne, aktualne odczytanie symboliki filmu zaproponował waszyngtoński prokurator James Woolsey. To ważny głos w transatlantyckiej debacie politycznej i to nie byle czyj. Woolsey w latach 1993–1995 kierował potężną CIA – Centralną Agencją Wywiadowczą, jego poglądy dziś są reprezentatywne dla dużej, choć trudno ocenić – jak dużej, części amerykańskiego establishmentu. Woolsey jest zniesmaczony tym, że europejscy sojusznicy USA lekceważą zagrożenia ze strony „osi zła” – Iraku, Iranu i Korei Północnej. Trudno zrozumieć Europejczyków – pisał Woolsey w prestiżowym „The Wall Street Journal” – jeśli przyjrzeć się reżimom w Iraku i Korei Północnej rządzącym przez tortury i zbrodnie i przygotowującym broń masowego rażenia oraz rakiety balistyczne z pogwałceniem zobowiązań międzynarodowych. Iran nazywa autor bardziej skomplikowanym przypadkiem, gdyż przyznaje, że działa tam prawdziwy ruch reformatorski. Tak czy inaczej, reżimy rządzące w tych krajach – nawet jeśli nie tworzą „osi” na podobieństwo przedwojennych Niemiec, Japonii i Włoch – stanowią dla świata poważne zagrożenie. Otóż – pisze Woolsey – przygotowywanie broni masowego rażenia to właśnie południowy pociąg, który nieubłaganie zbliża się do stacji. Francuski rząd i francuskie koncerny naftowe (bo współpracują z Irakiem i Iranem) to zespołowy barman z hotelu w Hadleyville, który troszczy się tylko o to, czy obecność gangu w mieście dobrze wpłynie na interesy westernowego saloonu.

Inni Europejczycy znajdą w filmie „W samo południe” wzór świetnych wymówek dla bierności i chowania się po kątach. Niektóre repliki dzielnych ludzi z Hadleyville pasują jak ulał: „Jeśli szeryf wyjedzie, nie będzie żadnej strzelaniny, przecież to awantura między nim a Millerem (szefem bandy)” albo „To politycy z Północy spowodowali ten burdel – niech teraz pozamiatają po sobie”, albo jeszcze: „Nie jestem stróżem prawa, chcę po prostu spokojnie żyć”. Antyamerykańscy Europejczycy – uprzedza Wooseley – zapoznawszy się z moją interpretacją powiedzą: „Patrzcie jak Amerykanie idealizują impulsywnego kowboja z Dzikiego Zachodu i jego jednostronne widzenie świata. Jakież to naiwne i śmieszne”. Ale uwaga! Gary Cooper nie był kowbojem, tak jak nie jest nim współczesna Ameryka z jej „chłopcami” z armii. To ludzie, którzy wybrali życie dla obrony innych, nawet za wysoką cenę. „Zdecydowali, że będą pasterzem, a nie owcami”. Wreszcie dzisiejsza Ameryka tak jak szeryf bardzo chciała być „multilateralna”, kołatała do wielu drzwi, żeby zebrać odpowiednią partię do obrony (taki zresztą tytuł były dyrektor CIA dał swojemu artykułowi: „Gdzie jest partia?”). Artykuł kończy się wyrzutem, podobnym do słów, jakie szeryf Kane kieruje do swego najbliższego przyjaciela, który stawił się na wezwanie, ale zrejterował, kiedy zobaczył, że został z Kane’em sam. Tłumaczył, że ma przecież dzieci. Wooseley pisze: „Wracajcie do domu, do dzieci, wy Europejczycy. Wracajcie do dzieci. I zacznijcie się modlić, żebyśmy my Amerykanie – jak już będzie z tym koniec – nie rzucili wam odznaki do piachu”.

Sam ton tego zdumiewającego artykułu dowodzi, że stosunki między USA i Europą psują się wyraźnie. Cóż Europa ma odpowiedzieć? Że polityka międzynarodowa nie jest filmem, nawet tak dobrym jak „W samo południe”?

Polityka 27.2002 (2357) z dnia 06.07.2002; Świat; s. 45
Oryginalny tytuł tekstu: "Samotność w samo południe"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Społeczeństwo

Niebezpieczne związki, flirt i romans w pracy. Z reguły jest burzliwie i nie mija bez śladów

Przy okazji ożywającej raz po raz dyskusji, jak ukrócić mobbing i molestowanie w pracy, pojawia się pytanie: a co, jeśli tzw. związek romantyczny rozkwita za zgodą obu stron? Jaki tu jest problem dla pracodawcy? I dla innych pracowników?

Ewa Wilk
20.03.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną