Towarzystwo producentów pornografii jest pokazane w „Boogie Nights” z ciepłą sympatią, w dodatku w nostalgicznym nastroju retro, w latach 70., z odtworzeniem ówczesnej mody, samochodów i muzyki (stąd tytuł filmu), a to dlatego, że w tymże czasie nastąpił rozkwit przemysłu porno. Wyobrażamy sobie, że były to osoby bez skrupułów, anarchiczne, może nawet nihilistyczne: w każdym razie niezależne. Nic podobnego. Okazuje się, że mamy do czynienia z konformistycznymi, poczciwymi mieszczuchami. Bierze się to z ich sytuacji: ich zajęcie jest uważane za szczególne, drastyczne i prowokacyjne. Sprawia to, że zbliżają się do siebie, i więcej, atmosfera staje się rodzinna. Nawet bardziej, niżby to było w familii przeciętnej: wzajemne bowiem zrozumienie mogą znaleźć tylko między sobą.
Co więcej, owa produkcja nie różni się od każdej innej. Wymaga ona fachowców: fotografów, oświetlaczy, charakteryzatorów i także organizatora. Wygląda on jak zwykle w przemyśle; gra go dawno niewidziany Burt Reynolds, istny motor energii, w dodatku ogarnięty ambicją; planuje on przekształcić porno w sztukę. „Przecież to może być życiowe, prawdziwe, dramatyczne”, wmawia raz po raz w swoich aktorów. Zaś wśród nich są gwiazdy dumne ze swojego sukcesu. Burtowi udaje się znaleźć idealnego wykonawcę, młodego Eddiego (pseudo zawodowe: Dirk Diggler, czyli Sztylet Wpychacz), który jest fantastycznie zaopatrzony w męskie urządzenie i robi karierę: film z nim zdobywa główną nagrodę na specjalnym Konkursie Kina Dorosłego – okazuje się, że jest taki odpowiednik Oscara w owej branży. Ekipa opływa w dobrobyt, ale następuje bolesny kryzys! Jak to bywa na rynku! W latach 80. porno pojawia się w TV i na kasetach. Jest to konkurencja: bo w domu u siebie można ulubioną scenę powtórzyć, a nudną akcję przyspieszyć, czego w kinie nie da się zrobić, tymczasem nasi produkują na ekran.