Nie pracują, najwyżej dorywczo. Żyją z zasiłków, z opieki społecznej, z rent, z dodatków rodzinnych. Miewają sprawy karne. Dużo i często piją. Rodzice Grażyny i Bogusława też tak żyli. A dzieci ten model odziedziczą, ponieważ od paru pokoleń oni wszyscy żyją tak jak żyją. Są jacy są – przekonywał adwokat. Więc żeby nie odcinać gałęzi od drzewa. Nie zabierać dzieci do domu dziecka, gdzie tylko przechowają się do pełnoletności i wrócą w znane sobie jedyne koleiny.
Sąd orzekł, że zostawić dzieci w domu Grażyny nie można. Należy pozbawić ją i jej konkubenta praw rodzicielskich, bo dzieci ulegną demoralizacji, jak dwóch starszych synów Grażyny ze ślubnym mężem, z którym jest w separacji. Chłopcy, na wniosek szkoły specjalnej, do której chodzili, zostali umieszczeni w placówkach wychowawczych, bo wagarowali, nie uczyli się, a jeden miał już sprawę karną. Ale placówki nie pomogły, dzieci są jakie są i koniec.
Do domu dziecka
Z czwórki urodzonych z konkubentem pierwszego zabrano Sławka. Grażyna biegała do sądu, prosiła i błagała, żeby jej nie zabierać reszty dzieci. Jak zostanę taka sama – mówiła do sędziny – z pustymi rękami? Ona zrobi wszystko, wyrzuci z domu, jak chce sąd, konkubenta alkoholika, z którym żyje dziewięć lat (a przecież sama pije dużo mniej niż on). Poprawi się, podejmie pracę. Na wszystko prosi. I sąd odraczał zabranie dzieci. Ale nie poprawiała się, nie pracowała i trzymała nadal konkubenta u siebie.
Bogusię, najmłodszą, kilkumiesięczną, można było zabrać łatwo, wprost ze szpitala, dokąd Grażyna musiała ją zawieźć, bo mała dostała zapalenia płuc.