Ileż w nim subtelnych odczuć: i duma zdobywcy, i wzruszenie pielgrzyma, i radość po spełnieniu obowiązku, i satysfakcja z pokonania własnej niemocy.
Polacy zawsze, ściślej – od końca XIX w., gdy skuteczną kampanię propagandową na rzecz wsi Zakopane uruchomił dr Tytus Chałubiński, obdarzali Tatry gorącą adoracją. Zrazu jednakowoż ciągnęły one głównie arystokratów krwi i intelektu, „ludzi rządu i nierządu, poetów wielkich i małych, subtelnych jak mimozy, malarzy (poza kapistami, bo mało tematów do malowania), uczonych, wyznawców nieznanych bóstw i kultów, pisarzy, muzyków, królów oraz amatorów – pomyleńców bez piątej klepki”, jak to czule wspomina w swoim „Pępku świata” Rafał Malczewski, syn Jacka, malarz, jeden z legendarnych, przedwojennych – by użyć jego własnych słów – tęgich zakopiańskich wariatów.
Dziś ów nader intensywny afekt cechuje, jak można mniemać z ogłaszanych co roku frekwencyjnych rekordów, ogół narodu. Przyodziany w tzw. adidasy, wyposażony w telefony komórkowe i pepsi–colę w plastiku, gwarny, kolorowy i dzielny ogół wali tłumnie w doliny, na wierchy, upłazy i granie, a zdobycie Giewontu, Morskiego Oka czy wizyta w Murowańcu pod Kasprowym stały się bez mała obywatelską powinnością.
– Synu – powiada pewien ojciec do pewnego syna na Przełęczy Grzybowieckiej, czyli w połowie drogi na Giewont – dopiero jak zdobędziesz tę górę, będziesz prawdziwym Polakiem.
Grzechy bażanciarskie
Ostatni sierpniowy weekend to czas wyjątkowo sprzyjający obserwacji zdobywającego Tatry ogółu, nazywanego również przez niektórych ludożerką, a przez innych z kolei bażanciarstwem – z uwagi na wielobarwność i jaskrawość przyodziewku. – Nikt mi nie powie, że w Tatry w lipcu i sierpniu chodzi się po ciszę i samotność – mówi bez sympatii strażnik Tatrzańskiego Parku Narodowego, młody, szczupły, cały w bojowo–partyzanckich zieleniach.