Klasyki Polityki

Tatry wzięte

Polacy idą w Tatry

Dyliżans do Morskiego Oka, 30 zł od głowy Dyliżans do Morskiego Oka, 30 zł od głowy Stanisław Ciok / Polityka
Józek? No cześć, to my, z Giewontu dzwonimy. Z Gie-won-tu! No tak, z góry. Jasne, że spod krzyża. Niby prosty komunikat, wypowiedziany do telefonu komórkowego, ale jakże on brzmi, odbijając się stokrotnym echem od giewonckich turni, niosąc się aż po Kopę Kondracką i dostojny Małołączniak.
Podhalańskie stadoStanisław Ciok/Polityka Podhalańskie stado

Ileż w nim subtelnych odczuć: i duma zdobywcy, i wzruszenie pielgrzyma, i radość po spełnieniu obowiązku, i satysfakcja z pokonania własnej niemocy.

Polacy zawsze, ściślej – od końca XIX w., gdy skuteczną kampanię propagandową na rzecz wsi Zakopane uruchomił dr Tytus Chałubiński, obdarzali Tatry gorącą adoracją. Zrazu jednakowoż ciągnęły one głównie arystokratów krwi i intelektu, „ludzi rządu i nierządu, poetów wielkich i małych, subtelnych jak mimozy, malarzy (poza kapistami, bo mało tematów do malowania), uczonych, wyznawców nieznanych bóstw i kultów, pisarzy, muzyków, królów oraz amatorów – pomyleńców bez piątej klepki”, jak to czule wspomina w swoim „Pępku świata” Rafał Malczewski, syn Jacka, malarz, jeden z legendarnych, przedwojennych – by użyć jego własnych słów – tęgich zakopiańskich wariatów.

Dziś ów nader intensywny afekt cechuje, jak można mniemać z ogłaszanych co roku frekwencyjnych rekordów, ogół narodu. Przyodziany w tzw. adidasy, wyposażony w telefony komórkowe i pepsi–colę w plastiku, gwarny, kolorowy i dzielny ogół wali tłumnie w doliny, na wierchy, upłazy i granie, a zdobycie Giewontu, Morskiego Oka czy wizyta w Murowańcu pod Kasprowym stały się bez mała obywatelską powinnością.

– Synu – powiada pewien ojciec do pewnego syna na Przełęczy Grzybowieckiej, czyli w połowie drogi na Giewont – dopiero jak zdobędziesz tę górę, będziesz prawdziwym Polakiem.

Grzechy bażanciarskie

Ostatni sierpniowy weekend to czas wyjątkowo sprzyjający obserwacji zdobywającego Tatry ogółu, nazywanego również przez niektórych ludożerką, a przez innych z kolei bażanciarstwem – z uwagi na wielobarwność i jaskrawość przyodziewku. – Nikt mi nie powie, że w Tatry w lipcu i sierpniu chodzi się po ciszę i samotność – mówi bez sympatii strażnik Tatrzańskiego Parku Narodowego, młody, szczupły, cały w bojowo–partyzanckich zieleniach. Ludzie sławnego dyrektora Byrcyna, ortodoksa w sprawie ochrony Tatrzańskiego Parku Narodowego przed ludożerką, a jak twierdzą niechętni – przed człowiekiem w ogóle, zjawiają się nagle i niespodziewanie, czasem – jak ten nasz pod schroniskiem na Hali Kondratowej – na czterokołowym motorku, w białym kasku; nieomal kosmita na pierwszy rzut oka. Są bezlitośni dla bażanciarskich przewinień. – Facet malował napis na kamieniu. Markerem! Dostał mandat trzysta złotych plus szczotkę ryżową. Wyszorował wszystkie kamienie w okolicy.

Bażanciarstwo grzeszy na różne sposoby: a to prowadzi małego pieska na smyczy, a to wije wianek z prosienicznika, a to zboczy ze szlaku. No i powszechnie naraża się łażeniem w grupach bez przewodnika, a przepisy stanowią jasno: jak się idzie w grupie, to przewodnik z uprawnieniami musi być. Surowe oblicze strażnika–kosmity tężeje jeszcze bardziej, gdy opowiada o beztroskich kolonijnych wychowawcach, o oazowych księżach, ciągnących za sobą zastępy wyczerpanych dziesięciolatków. – Głupoty wszelakiej obserwuje się tu dużo, ale jeszcze więcej niż głupoty ludzie mają szczęścia – konstatuje.

W tym roku na przykład szczęśliwa gwiazda musiała świecić nad Giewontem. Wszyscy się dziwią, że bażanciarstwu udawało się wchodzić i schodzić w takim tłumie bez wypadku. W połowie sierpnia nasz strażnik próbował nawet zaprowadzić jakiś porządek w zdobywaniu samego skalistego wierzchołka. Ustawił z kolegą bramkę: – Kolejeczka stanęła na dwieście metrów. No i od razu jakiś facet wyjeżdża z koparą, znaczy zaczyna wrzeszczeć, że co to jest, w górach kolejka? Komuna wróciła! Eksperymentu poniechano. Tymczasem jednak następnego dnia z „koparą” pojawił się u strażników inny turysta: – Do czego to podobne, ludzie się o mało nie pozabijają, dlaczego nie postawicie bramki, żeby była jakaś kolejka!

Do odstrzału

Zdania co do tego, jak zorganizować tłumną turystykę wysokogórską, są więc podzielone. Wymianę poglądów na ten temat słychać głównie na linii turysta – góral powożący uprawnionym pojazdem. Zasada generalna jest bowiem taka, że po górach się chodzi, jednakże tu i ówdzie można czymś uprawnionym podjechać.

Środkiem lokomocji o zasadniczym znaczeniu dla turystyki tatrzańskiej jest bus. Busy, pojazdy najrozmaitszych marek i jakości, zupełne graty i szykowne merce, dostarczają turystów ku wlotom w tatrzańskie doliny i krążą po Zakopanem według ściśle określonych, łatwych do odszyfrowania już po kilkudniowym pobycie reguł. Problem wynika zwykle z tego powodu, że spragniony gór przybysz chciałby jak najszybciej złapanym busem ruszyć, natomiast rasowy busiarz nie ruszy, jeśli nie załaduje busa do ostatniego miejsca. Szczęśliwie nasycenie busami doprowadziło do stabilizacji cen i rzadko który busiarz żąda więcej niż 3 zł.

Nie mają szans powodzenia negocjacje z malowniczymi woźnicami malowniczych dyliżansów, które jeżdżą asfaltówką wiodącą z Palenicy ku Morskiemu Oku. Góral mówi: 30 zł i nic go nie rusza, ani prośby, ani błagania, ani nawet groźby w rodzaju: – No czekaj, przyjdziesz ty do mnie na operację!

Tatrzański turysta zagraniczny, a zwłaszcza turysta–bażant to zupełnie osobna kategoria, wielce oczekiwana i z definicji skazana na bezlitosny, finansowy odstrzał. Sama się zresztą na ten ostrzał zwykle wystawia, prowokuje. Ot, na przykład ostatnio przyjechały trzy autokary Amerykanów. Radość wielka. Sprzedawcy pamiątek już liczą zysk. Pamiątek jest teraz zatrzęsienie, choć prawdę powiedziawszy wcale one nie zakopiańskie, tylko ruskie. Rosjanie przechwycili wzory, zwożą wszystko: od jajek wielkanocnych, przez ciupagi i rzeźbione kasetki, po owcze skalpy – za grosze sprzedają w hurcie. Owczych skór, co szczególnie upodobał sobie w tym roku turysta–bażant, sprzedaje się dziennie w Zakopanem więcej, niż jest owiec na całym Podhalu.

No więc wszyscy patrzą na Amerykanów, znajdujących – jak wiadomo – wyjątkowe upodobanie w zakupach, a tu z każdego autokaru wysiada tylko po osiem osób. Tak sobie dla wygody zażyczyli podróżować.

Polski, lipcowo–sierpniowy

Polski turysta lipcowo–sierpniowy w swej masie groszem nie pachnie. Kwatery szuka za 25 zł (podobnie jak w przypadku busów bogata podaż pokoi do wynajęcia utrzymuje od dwóch–trzech lat ich cenę na poziomie 25–35 zł za noc), pożywi się zapiekanką w schronisku lub upapranym musztardą hamburgerem na Krupówkach, popije dojlidami, żywcem czy okocimem, wszechdostępnym, rozlewanym z beczek nawet tuż przy świętym i bajecznym Morskim Oku.

Niekiedy nadmiar piwa pchnie polskiego lipcowo–sierpniowego ku utracjuszostwu; wtedy wynajmuje on sobie miejsce w powrotnym dyliżansie (nieco taniej niż pod górę) i wyje, ku uciesze jednych i zgorszeniu drugich współpasażerów „Góralu, czy ci nie żal”.

Do samych gór ma stosunek ambiwalentny. Z jednej strony docenia ich urodę: – Trzeba powiedzieć, że lepsze niż morze – wyrwie się czasem komuś w powrotnym busie z Morskiego Oka. Z drugiej jednak strony góry męczą, wyciskają poty i bąble na stopach. Toteż lipcowo–sierpniowy z górami nie przesadza, zalicza jeno obowiązkowe punkty programu. Przyznać trzeba, że ten obowiązkowy program stale się rozszerza. Dziś zauważa się turystę masowego tam, gdzie do niedawna był nie do pomyślenia, na Czerwonych Wierchach na przykład albo na granicznej, pięknej ścieżce między Kopą Kondracką a Kasprowym.

Generalnie masowy lipcowo–sierpniowy należy do tego gatunku ludzi, którzy lubią być tam gdzie wszyscy, robić to co wszyscy i wyglądać jak wszyscy. Toteż tłum mu nie przeszkadza. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że ludzki potok rwący w pogodne dni Kościeliską, Chochołowską, nawet Skupniów Upłazem do Murowańca (którędy – jeśli wierzyć Malczewskiemu – „Helena Modrzejewska w czarnej amazonce kłusowała, Paderewski za nią na piechotę, a panią Chałubińską, że była otyła, noszono w lektyce”) jest wielce radosny. Że ludzie oglądają się wzajemnie z przyjemnością, że jest w nastroju coś z pochodu, coś z pielgrzymki, i swojsko, i uroczyście zarazem. Rzekłbyś – wspólnota spełniająca powinność. Dzieci niesione na barana przez ojców, wujkowie z aparatami fotograficznymi, matki przecharakteryzowane na turystycznie, wszak umajone makijażem i obarczone jednym jedynym elementem garderoby, z którym rozstać się w żadnych okolicznościach nie potrafią: sztywną torebką wizytowo–biurową.

Wtajemniczony pod prąd

Jeśli kogoś tłum obrzuca surowym spojrzeniem, to raczej odmieńców idących pod prąd. Jest bowiem i taka moda, taki sznyt – na turystę prawdziwego, wtajemniczonego i kwalifikowanego. Wtajemniczony ma solidne buty, chętnie wełniane skarpety, potężny plecak. Niezależnie od płci tnie twardym, niedźwiedzim krokiem.

Pewna polska dynamiczna firma, której nazwa zaczyna się na literę „a”, oddała nieocenione usługi w przyodzianiu i wyposażeniu polskiego wtajemniczonego. Od kilku lat chodzi on po górach oznaczony od stóp do głów naszywkami z logo owego dynamicznego przedsiębiorstwa. W swych polarach i goratexach (typy tkanin) wygląda przyzwoicie i nowocześnie, zwłaszcza w zestawieniu z wtajemniczonym starszej daty. Wciąż zdarzają się w Tatrach panie i panowie, występujący w beżowych, brezentowych sztormiakach–kangurkach, zdeptanych, skórzanych butach zawratach, z plecakami na aluminiowym stelażu, siwowłosi, ogorzali, nie z tej epoki – śliczny widok, wzruszający.

Wtajemniczony nowoczesny ustawia swój turystyczny program tak, by iść pod prąd pielgrzymek, z podniesioną głową, z wyrazem dumy i zadumy na twarzy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że ten to naprawdę umie zawalczyć z górami. Marek Pawłowski (26 lat kieruje schroniskiem w Dolinie Roztoki) jest pełen uznania dla wyposażenia współczesnego wtajemniczonego. Normalną sprawą na przykład jest posiadanie czołówki, to znaczy latarki zakładanej na czoło.

– Kiedyś – opowiada – ja jeden miałem czołówkę, ludzie z tego powodu prawie o autografy mnie prosili. Znałem człowieka, który zrobił sobie czołówkę z mydelniczki. Całymi dniami ją naprawiał. Dziś czołówkę ma każdy. Długie światła, krótkie...

Epoka amatorszczyzny i prowizorki bezpowrotnie się kończy.

– Ściągaliśmy przed laty z Mnicha – wspomina Pawłowski (również ratownik tatrzański) – trzech facetów. Poszli w kaskach budowlanych, ze stolarskimi młotkami i liną holowniczą, którą wcześniej zwędzili z samochodu, nawiasem – mojego. W czym i z czym to się nie chodziło. Kiedyś bażantem nazywano u nas kogoś, kto wyglądał mniej więcej tak: duży plecak z aluminiowym stelażem, ciężki jak cholera, no bo wszystko trzeba było zabrać ze sobą, u dołu wiszący, okopcony garnek, u paska – koniecznie finka, na piersi – aparat Zorka albo Druh, na dole – dresy i półbuty. Pamiętam jak taki bażant, dodatkowo w długiej, potężnej jesionce, ruszył kiedyś do Pięciu Stawów. Zrobiła się noc, faceta nie ma, ruszamy szukać. Patrzymy – stoi przy drodze, sztywny, bez ruchu. Jesionka namokła wodą, zmarzła na kamień, igloo się z niej zrobiło. Odkuwaliśmy gościa z tej pelisy przez godzinę. Przeżył.

Teraz wtajemniczeni, a nawet ci, którzy tylko pozują na wtajemniczonych, lubią być obwieszeni markowymi linami, czekanami, lubią, żeby but był pewnej zagranicznej firmy na literę „m”. Do Pawłowskiego co roku zagląda para pięknie udekorowana linami i czekanami. Co dnia zakładają ekwipunek, idą do Łysej Polany, przekraczają graniczny szlaban, docierają do pierwszego za granicą sklepu – blaszaka, wracają na schroniskowy taras. Po kilku dniach wyjeżdżają. W Słowacji, jak powszechnie wiadomo, kupuje się tanio napoje procentowe.

Pojawił się typ miłośnika gór bez miłości do gór. – Na skałkach Kazalnicy trenują faceci, którym alpinistyczne uprawnienia potrzebne są nie po to, by zdobywać szczyty, ale po to, by malować mosty i kominy. Nieźle się na tym zajęciu wychodzi.

Lista powodów

Ludzie chodzą po górach z najróżniejszych powodów i bez powodów. Ciągle jest to domena „tęgich wariatów”. Wciąż w tych samych miejscach co roku można spotkać docenta od wiecznych lodów z fajeczką oraz jego studentów, którzy pewnie doskonale wiedzą, że nic tak nie poprawia wizerunku studenta w oczach docenta, jak wspólne zamiłowanie.

Co roku pod „dziewiątką” (docent zawsze w „szóstce”) w Roztoce rezyduje ten sam „Gruby”, zjawia się ten sam „Oszołomek”. Takie mają pseudonimy, nadane przez personel, smutno by było, gdyby kiedyś w górach się nie pojawili, a kim są i po co im te góry, nikt do końca nie wie.

Szczęśliwie skończyły się czasy, kiedy Tatry zdobywano z motywów politycznych. Wszak przez ćwierć wieku (ostatni raz w 1988 r.) we wrześniu przetaczał się tu prawdziwy kataklizm, to dopiero było bażanciarstwo i ludożerka! Rajd Leninowski. Górnicy, hutnicy, stoczniowcy, młode wojsko, harcerstwo, klasy maturalne. – Przyszli, dwa dni chlali, jakiś przodownik pracy zemdlał i padł przed samym bufetem – śmieje się Pawłowski. – Niezła wynikła z tego afera. Wszystkie szlaki w Tatrach były leninowskie, nawet na Rysy.

Z „leninowcami” mijali się w górach polityczni kontestatorzy, opozycjoniści, brodaci marzyciele, studenci na wiecznych dziekankach. „Leninowcy” mieli emblematy: „Uczestnik Rajdu Leninowskiego”. Studenci przypinali sobie samodziełki: „Nie jestem uczestnikiem Rajdu Leninowskiego”. Opozycjoniści malowali patriotyczne hasła na Wodogrzmotach Mickiewicza. Wopiści w nocy zamalowywali kamienie.

Dziś turysta duchowo umotywowany również się zdarza, zwłaszcza w Dolninie Chochołowskiej i wyżej – Jarząbczej, nazwanymi Szlakiem Papieskim (Jan Paweł II gościł w tym swoim ulubionym zakątku Tatr w czerwcu 1983 r.). Liczne oazy są tam prowadzane, a nad strumieniem na Hali Chochołowskiej spotkać można natchnione, młode siostry zakonne, studiujące Pismo Święte. Przyjęte jest też udać się w niedzielę na mszę do kaplicy na stokach Hali, chyba że ktoś wybierze mszę w nowym, wyświęconym dwa lata temu przez papieża, potężnym kościele na Krzeptówkach. „Z różańcem w ręku w trzecie tysiąclecie wiary” – głoszą doprowadzające do Sanktuarium transparenty.

Która góra

Chadzanie śladami papieża należy do świeżych zjawisk społecznych, obserwowanych w Tatrach. Pojawiają się i inne. Ryszard Gajewski, znakomity taternik, alpinista i himalaista z grupy najwyżej wykwalifikowanych tatrzańskich przewodników, specjalizuje się w prowadzaniu po trudnych szlakach małych grup i indywidualnych wspinaczy–amatorów. W skrócie rzecz ujmując – przywiązuje klienta do siebie liną i zdobywają Gerlach, Łomnicę, Pośrednią Grań, Vysoką (Słowacja jest w modzie, bus z Zakopanego nie jest problemem). Dzień z Gajewskim kosztuje 380–500 zł.

Klient jest różny. – Przeważnie – tłumaczy przewodnik – solidnie wychodzony po wyznaczonych szlakach, znający Tatry na pamięć, przyjeżdżający tu od lat. Jest zmęczony tłokiem, przecież, powiada, nawet na Orlej Perci – tłum, a łańcuchów tyle, że można się o nie pozabijać. Niekiedy do Gajewskiego przychodzą rodzice, żeby zabrał dzieciaki – nastolatki w prawdziwe góry. To znów zwracają się zagraniczne firmy, które mają zwyczaj organizowania integracyjno–treningowych sympozjów. W programie musi się znaleźć jakieś emocjonujące zajęcie i grupowe pokonywanie przeciwności. – Mamy dla nich specjalne skałki, w których mogą się trochę pobać.

Coraz częściej zjawia się też klient indywidualny. Dla niego problemem nie są pieniądze, problemem jest czas. Taki klient ma dwa dni wolnego, żadne tam pielgrzymki i spacerki nie wchodzą w grę. Niedawno przyszedł do Gajewskiego pewien biznesmen. Nowego chowu, ewidentnie. Nie ukrywał, że Tatry będzie dopiero odkrywał. – Panie – zagadał – jaka tu jest najwyższa góra, to jutro byśmy tam weszli. Poszedł do sklepu, kupił sprzętu i przyodziewku za 4 tys. złotych.

– No to ja z Gerlachu dzwonię. Z góry, jasne, że z góry! – poniosło następnego dnia echo po tatrzańskich turniach.

Polityka 38.1999 (2211) z dnia 18.09.1999; Na własne oczy; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Tatry wzięte"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną