W środę rano do bloku, w którym mieszkał Andrzej Sz. podeszło pięciu pracowników z firmy P., która budowała domy przy Wale Miedzeszyńskim w Warszawie. Gospodarz zobaczył ich chyba przez okno, bo od razu otworzył drzwi. Wszedł tylko Jan Ch. Był jakby brygadzistą, nieformalnym, bo nie podpisał z nikim żadnej umowy o pracę. Wszyscy pracowali na czarno. Jan Ch. zebrał ich na początku lipca, przyjechali z Bielska-Białej do Warszawy w miejsce poprzedniej grupy, która po kilku tygodniach pracy, też na czarno, wyjechała z budowy.
Teraz Jan Ch. powiedział Andrzejowi Sz., że brygada jest zdenerwowana i chce wracać do Bielska. Mieli pracować przy elewacji budynku i przy więźbie dachowej po 10 godzin dziennie i otrzymywać miesięcznie po 2 tys. zł. Od przyjazdu ekipa dostała 765 zł dla wszystkich na wyżywienie i ta suma miała być odtrącona z zarobków. Pieniądze skończyły się. Od niedzieli do wtorku nie mieli nic do jedzenia. We wtorek Jan Ch. wydostał od głównego wykonawcy trochę pieniędzy i dał każdemu po 100 zł, tylko tyle – powiedział – udało się załatwić.
Będą kłopoty
Ekipa obliczyła, że należy im się za wykonaną pracę 15 tys. zł do podziału, lecz stawało się coraz bardziej jasne, że firma P. nie zamierza zapłacić za robotę, szukając pretekstów, a to że usterki, a to tempo robót nie takie, jak powinno. Teraz ratuje się tak wiele firm budowlanych. Wygrywają przetargi, oferując kosztorysy na granicy opłacalności. Potem zatrudniają na czarno ekipy z terenu. Ekipa wykonuje jakiś etap budowy – i won. Nie płaci się albo zaniża stawki. Przyjeżdża następna. I to samo.
Mężczyźni z ekipy przyszli więc do Andrzeja Sz. do domu, bo on był podwykonawcą w firmie P. i on ich zatrudniał. Andrzej Sz. wyjaśnił, że wycofał się z budowy po tym, jak szef firmy miał pretensję co do tempa prac.